Powrotów z bieżeństwa do Ostrowia i okolicznych wsi najwięcej było w 1923 r. Niezauważenie mija zatem setna rocznica tego historycznego wydarzenia, pełnego ludzkich dramatów. Po ośmiu latach nieobecności, bieżeńcy musieli na nowo zaczynać życie na starych śmieciach. I to dosłownie, bo często przyjeżdżali na „hoły kamień”. Ratowały ich trochę zapomogi na zagospodarowanie od odrodzonego państwa polskiego, a niektórych dodatkowo przywiezione z Rosji kosztowności. Potem krążyły o tym legendy.
Przypomniałem je, robiąc porządki w kufrach. W rodzinnym domu w Ostrowiu mam ich trzy. Zostały mi po rodzicach, dziadkach, a może i pradziadkach. Ogólnie są jeszcze w dobrym stanie, ale trzeba będzie je kiedyś trochę odnowić – naprawić żelazne okucia, a skrzynie i wieka na nowo pomalować. W najlepszym stanie jest posażny kufer mamy, przywieziony ze Słoi. Na saniach, bo wesele było w lutym.
Na strychu mam jeszcze drewnianą walizkę, z jaką dziadek Mikołaj na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku powrócił z bieżeństwa. Jego ojciec Klemens, mój pradziadek, zmarł w 1910 r. (na cmentarzu w Ostrowiu zachował się kamień z jego mogiły). Prababka Helena zmarła dwanaście lat wcześniej.
Dziadek Mikołaj ożenił się kilka lat przed ewakuacją, w Ostrowiu urodziły mu się dwie córeczki. Podczas I wojny światowej, rozłączony z rodziną, był w carskim wojsku. Po demobilizacji tułał się z po Rosji, szukając żony. Dowiedział się, że zmarła na tyfus, a córki trafiły do domu dziecka. Już ich nie odnalazł. W 1925 r. ożenił się po raz drugi.
Z dzieciństwa pamiętam, jak bawiłem się czerwonymi carskimi banknotami, które znalazłem w walizce dziadka. Te beż żadnej już wartości papierki walały się w wielu domach we wsi. Bieżeńcy, gdy wracali, wymieniali złote ruble na banknoty. Po to, by pieniądze – trzymane z reguły przy sobie, zaszyte w ubraniu – łatwiej było schować, a monety choć z cennego kruszcu, po prostu ciążyły. Ludzie byli też przekonani, że banknoty będą mogli wymienić z powrotem. Tak jak to było przedtem. Niestety, wrócili do innego już państwa, które miało inną walutę.
W odrodzonej Polsce złoto oczywiście wciąż miało wielką cenę i to ogromną. Nie wszyscy bieżeńcy z naszej wsi powrócili z nic nie wartymi później „czerwońcami”. Niektórzy przywieźli brzęczące garście rubli z czystego złota. Spieniężając je szybciej niż inni stanęli na nogi. Dzięki temu jeden gospodarz wybudował sobie nawet murowany dom. Jego ojciec zmarł w bieżeństwie gdzieś na Syberii. Zostawił żonę z gromadką małoletnich dzieci. Podobno mieszkańcy osady, litując się nad rodziną, kobiecie uzbierali całą czapkę złotych monet.
Budowę domu z cegieł planował po powrocie z bieżeństwa jeszcze jeden gospodarz we wsi. Zdążył jednak zakupić tylko partię wapna, bo wkrótce ciężko zachorował i zmarł. Potem opowiadano, jak tuż przed śmiercią w chałupie zebrała się rodzina i sąsiedzi. W pewnym momencie gospodarz poprosił, by wszyscy wyszli, bo chce coś ważnego powiedzieć żonie. Ciekawska sąsiadka z naprzeciwka miała podobno niezauważenie podsłuchać rozmowę zostając w sieniach. „Podejdź Wierka bliżej, na ucho ci powiem, gdzie są schowane nasze złote ruble” – tylko tyle usłyszała.
Żona także wkrótce zmarła i to tak nagle, że dzieciom nie zdążyła o skarbie nic już powiedzieć.
Tyle legenda. Ale oto niedawno potomek tejże rodziny z Białegostoku po przejściu na emeryturę w Ostrowiu przejął i wyremontował dom po swych kuzynach w pobliżu opuszczonej zagrody, gdzie w zakopanym dole były jeszcze resztki wapna sprzed wojny na budowę murowanego domu. Zaopatrzył się w wykrywacz metalu i zaczął szukać tam skarbu. O efektach swych poszukiwań opowiedział znajomemu ze wsi. Pokazał mu garnuszek, który znalazł za obsuniętym kamieniem w ścianie sklepu – piwnicy. Czy były w nim monety, tego juz nie powiedział.
W innym domu kilka złotych rublówek z bieżeństwa schowano pod belką w ścianie budynku. Leżały tam na „czarną godzinę” wiele lat. Człowiek, który je schował, po wojnie w ramach repatriacji wyjechał za wschodnią granicę. Kiedy w latach sześćdziesiątych udało mu się przyjechać z Białorusi w odwiedziny do rodziny, złota w ścianie już nie znalazł.
Jerzy Chmielewski