Prorok Ilja. Historia prawdziwa

Cerkiew św. Jana Chrzciciela w Grzybowszczyźnie, zbudowana przez Ilję Klimowicza. Fot. Jerzy Chmielewski

Czy to latem, czy zimą nie ma niemal dnia, by do leśnej głuszy jakieś cztery kilometry na południowy zachód od Krynek autem, rowerem lub pieszo nie podążali jacyś ciekawscy, pragnący ujrzeć stojącą samotnie w ciszy cerkiew i miejsce zwane Wierszalinem. Intryguje ich nadzwyczaj barwna, wręcz niewiarygodna historia, jaka rozegrała się tam w pierwszym półwieczu ubiegłego stulecia. Przybywają, naczytawszy się w Internecie przeróżnych opowieści, które w większym lub mniejszym stopniu niestety mijają się z prawdą.

„Prorok” nieznany

Wiem co mówię. Wszystko to działo się zaledwie trzy kilometry od mego Ostrowia. Iljasza Klimowicza, sprawcę tamtych wydarzeń, zapamiętano u nas zgoła inaczej niż opisali to później poważni zdawałoby się naukowcy, literaci i dziennikarze. Przez lata gromadziłem książki i publikacje na ten temat, zdążyłem porozmawiać ze świadkami tamtych wydarzeń, a w końcu dotarłem do dokumentów archiwalnych. Odkryłem fakty dotąd nieznane lub potem przeinaczone.

Długo nosiłem się z napisaniem tej historii na nowo, wiedząc że nikt inny tego już nie zrobi. Mocno się w wgłębiłem w temat, starając się połapać ze sobą nitki prawdy z ludzkich opowieści, legend i mitów, książek, publikacji prasowych oraz filmów dokumentalnych. Zrozumiałem, iż przede wszystkim trzeba być stąd, a nie z Warszawy, Sejn czy nawet Białegostoku lub Supraśla, by móc wczuć się w prawdziwy klimat tamtych wydarzeń. Bez tego każda interpretacja dziejów z przeszłości, nawet tej nie tak odległej, od razu na starcie zawsze jest obarczona błędem nieświadomości.

Historii o „proroku” Iljaszu oczywiście nie da się już w pełni odtworzyć i prawdziwie do końca opisać. Tym niemniej prostując utrwalone w powszechnej świadomości informacje pragnę powstrzymać zwyczajne fałszowanie tej historii dla koniunkturalnych najczęściej celów, aby bohaterów i uczestników tamtych wydarzeń nie pozostawić w ludzkiej pamięci takimi, jakimi w samej rzeczy nie byli.

Obecnie źródłem informacji o fenomenie „proroka” z Grzybowszczyzny są dzieje opisane przez naukowca Włodzimierza Pawluczuka z Białegostoku, białoruskiego pisarza z Grodna Alaksieja Karpiuka i jego tłumacza, literata z Krynek Sokrata Janowicza. Wszyscy trzej wnikliwie wgłębili się w temat, ale opisując w książkach i innych publikacjach wydarzenia, które każdy zinterpretował po swojemu.

W stronę mitologii. Spojrzenie Włodzimierza Pawluczuka

Wałodźka Pauluczuk, były pomocnik diaka w cerkwi w Rybołach, w latach sześćdziesiątych dotarł do żyjących jeszcze „iljaszowców” z rodzinnych okolic, nadnarwiańskich wsi, głównie z Ciełuszek, Kaniuk i Wojszek, gdzie ten przedwojenny ruch religijny najbardziej się rozwinął. Pozbierał od nich żywe wciąż wtedy wspomnienia, a także fotografie, ikony i modlitewniki. Będąc studentem wyższej szkoły nauk społecznych przy KC PZPR wykorzystał ten temat do kariery naukowej, osiągając z czasem tytuł profesora religioznawstwa. O „sekcie grzybowskiej” napisał kilka książek, przede wszystkim „Wierszalin. Reportaż o końcu świata”. W jego twórczości nieustannie przebijała się teza o mitologii wśród zacofanych ludzi, którą sformułował jeszcze w napisanej w ateistycznym duchu ówczesnej epoki swej rozprawie doktorskiej „Światopogląd jednostki w warunkach rozpadu tradycyjnych społeczności terytorialnych”.

Antyreligijna powieść. Spojrzenie Aleksego Karpiuka

Mniej więcej w tym samym czasie tematu podjął się Alaksiej Karpiuk. Urodził się on w 1920 r. w Straszewie koło Gródka. To wprawdzie dobrych kilkanaście kilometrów od Grzybowszczyzny, ale jako jedenastoletni chłopak biegał tam z bratem, by ujrzeć „proroka” i jego wyznawców. Miał sąsiadów i znajomych, którzy poddali się tamtemu amokowi, a ciotka Chimka porzuciła nawet swój dom, by zamieszkać przy Iljaszu. Można zatem powiedzieć, że Karpiuk był naocznym świadkiem tamtych wydarzeń. Osobiste wspomnienia i zasłyszane opowieści stały się dla niego inspiracją do napisania koniunkturalnej powieści „Wierszalimski raj”, która ukazała się w Mińsku w 1974 r. Karpiuk pisał ją w Grodnie, gdzie osiadł po wojnie i w międzyczasie stał się  srogim sowieckim działaczem. Odwiedzając rodzinne strony drobiazgowo wypytywał o przedwojenne wydarzenia w Grzybowszczyźnie. Do napisania książki przygotował się zatem solidnie. Twierdził, iż namówili go do tego właśnie ziomkowie spod Gródka. Miał jednak jeszcze inne powody.

W połowie lat sześćdziesiątych w Mińsku na zjeździe pisarzy Karpiuk wygłosił rewizjonistyczne przemówienie, w którym skrytykował politykę partii. Choć miał odwagę powiedzieć prawdę, partyjny beton mu tego nie darował. Zadenuncjowano go jako wroga komunizmu i zaczęto wnikliwie prześwietlać jego przeszłość. Zarzucono mu „kułackie pochodzenie” i zatajenie niektórych faktów w życiorysie. Po kilku latach skreślono go na pewien czas z listy członków partii, nigdzie nie mógł znaleźć pracy. Z trudem udało mu się wyjść na życiową prostą, ale długo jeszcze pozostawał pod baczną obserwacją służb.

Alaksiej Karpiuk przeszłość miał rzeczywiście burzliwą i niejednoznaczną. Po napaści Niemiec hitlerowskich na Związek Radziecki dołączył do działających na tyłach wroga sowieckich dywersantów. Wysadzał między innymi tory kolejowe za Gródkiem, którymi na front wschodni jechały niemieckie transporty wojskowe. Jako partyzant karał też w oparciu o donosy – nie zawsze zasadne – okoliczną ludność za współpracę z okupantem. Z tego powodu do dziś w Straszewie i okolicy przyćmiewa to pamięć o późniejszym znanym pisarzu.

W 1942 r. Karpiuk został aresztowany i wysłany do obozu koncentracyjnego w Stutthofie pod Gdańskiem. Jesienią 1943 r. udało mu się stamtąd uciec na Białostocczyznę, gdzie z powrotem dołączył do partyzantki.

W białostockim oddziale Instytutu Pamięci Narodowej zachowały się dokumenty, które wskazują na jego bezpośredni związek z zabójstwem w 1944 r. sołtysa w Kruszynianach.

Potem walczył w szeregach Armii Czerwonej, był dwa razy ranny, uczestniczył w zdobyciu Berlina. Po wojnie wyjechał do Grodna.

To właśnie pobyt w obozie w Stutthofie pisarzowi potem najbardziej zaszkodził. Podczas nagonki ktoś doniósł, iż będąc więźniem współpracował z Niemcami. Na dowód przedstawiono mu nawet jakieś dokumenty. Karpiukowi udało sie jednak udowodnić, że zostały sfingowane. Nieufność aparatu władzy do pisarza jednak pozostała.

Karpiuk potrzebował zatem nowego argumentu, by pokazać, że jest prawdziwym komunistą. Sięgnął wtedy po temat „proroka” z Grzybowszczyny i napisał długą antyreligijną powieść. „Wierszaliński raj” ma właśnie takie silne zabarwienie, dzięki częstym ateistycznym wtrętom autora. Jeśli je się odrzuci, książka powie sporo prawdy o opisywanych bohaterach i wydarzeniach. Oparta została przecież na relacjach świadków. Niektóre fakty są w niej jednak przeinaczone, a autor miejscami fantazjuje. Co prawda stara się oddać klimat tamtych czasów i nawet zachować autentyzm słownictwa, czyli miejscowego języka prostego, ale robi to raczej nieudolnie. Cóż, pisał tę książkę, od trzydziestu lat nie mając już styczności ze swą rodzinną mową. Wiele z niej po prostu zapomniał. A choć pisał po białorusku, to żył w coraz to bardziej zrusyfikowanym świecie. Takie naleciałości także są widoczne w tej książce. Fałszem, którego dopuścił się autor sam koniec, jest wersja o śmierci Iljasza z rąk niemieckiego okupanta. Myślę, że Karpiuk znał prawdę, ale zmyślił, gdyż cenzura nie przepuściłaby, gdyby napisał, że „prorok” padł ofiarą komunistycznego systemu.

Żyli jeszcze świadkowie. Spojrzenie Sokrata Janowicza

Po dwudziestu latach od ukazania sie tej książki za jej przekład na język polski wziął się Sokrat Janowicz, który na stałe powrócił właśnie z Białegostoku do rodzinnych Krynek. Dostał takie zlecenie od nieistniejącego już dawno białostockiego wydawnictwa i dopiero wtedy zaczął wnikliwie analizować niesamowitą historię opisaną przez Karpiuka. Mimo że w kawalerstwie bywał na festach-odpustach na Ilju w Grzybowszczyźnie, wtedy jakoś nie słyszał o tamtych wydarzeniach sprzed lat. Po raz pierwszy dowiedział się o nich z Niwy z artykułu redakcyjnego kolegi Waśki Barszczewskiego. Choć mocno go to zafrapowało, potem tematem tym mało się interesował. Tylko matka, która pochodziła z podgrzybowszczańskiej Borsukowiny, opowiadała mu czasem o nieprzeliczonych tłumach odartych pątników, podążających  u Hrybouszczynu. Szli oni z bardzo daleka, sądząc po niesłyszanych tutaj gwarach i śpiewach.

Alaksieja Karpiuka Janowicz znał osobiście, spotykał się z nim jeszcze w latach sześćdziesiątych jako dziennikarz Niwy. Tamto jego rewizjonistyczne wystąpienie na mińskim zjeździe pisarzy jemu także przysporzyło niemało kłopotów. Wywołało ciąg zdarzeń, który sprawił, że w 1970 r. Janowiczowi zawalił się świat. Niechcący przyczynił się do tego i sam Karpiuk, nierozważnie przekazując do Polski wielostronicowy list od Sokrata, w którym szczerze wyznawał on swoje antykomunistyczne poglądy.

Zabierając się za przekład książki Janowicz zdawał się tego nie pamiętać. Robił to wszak również dla zarobku pozostając wciąż bez etatowej pracy. Ceniony pisarz i publicysta był też zdolnym tłumaczem. Książki Karpiuka nie przełożył dokładnie słowo w słowo. W odróżnieniu od większości tłumaczy zdawał sobie sprawę, że nie każdy wyraz i zdanie da się przetłumaczyć, by w pełni odzwierciedlały przekaz oryginału. Język białoruski jest w tym względzie szczególnie trudny ze względu na brak polskich odpowiedników jakże wielu słów, bo oprócz znaczenia mają jeszcze w sobie niepowtarzalną duchową głębię, podniosłość i smak.

Janowicz mocno wczuł się w realia opisanych przez Karpiuka wydarzeń i na podstawie tej powieści napisał niejako nowe dzieło literackie. Trochę po swojemu, ale wytrawnie i na wysokim twórczym poziomie. Pousuwał tamte religioznawcze wstawki autora, dodając jednak własne. Wychodząc słusznie z założenia, iż nie da się wszystkiego zrozumieć z przeszłości patrząc na nią dzisiejszymi oczami, poczynił odniesienia do współczesności, ale i dołożył wywody filozoficzne. Dzięki temu czytelnik może odbyć wędrówkę w czasie i przenieść się na miejsce zdarzeń, uświadomiony przez tłumacza chociażby, że wówczas był tam całkiem inny krajobraz – las zaczynał się daleko za horyzontem, zaś akcja rozgrywała się pośród pól uprawnych, wijących się wąskich wstęg popańszczyźnianych pałosak-poletek.

W przekazach, które wyszły spod piór tak Pawluczuka jak i Karpiuka, a potem także Janowicza, zgodnie rysuje się niezbyt sympatyczny, szaleńczy wręcz obraz tamtych postaci i wydarzeń. Oto ciemnota, bieda i zacofanie chłopskiego ludu z Podlasia i Polesia doprowadza go do religijnego amoku, gdy rozchodzi sie wieść, że na polu koło Krynek z ziemi wyrosła cerkiew. Wyznawcy nowego ruchu zarządzającego nim niepiśmiennego gospodarza Ijasza Klimowicza obwieszczają prorokiem, a potem następcą Chrystusa, który tak jak Jezus w Ziemi Świętej zaczyna uzdrawiać ludzi i czynić proroctwa. Znoszą mu ofiary w naturze i gotówką, by wykupić sobie miejsce w niebie, gdyż nabliża się koniec świata. Chłopski święty z datek zaczyna w pobliżu budować miasto Wierszalin jako nowe Jerusalem. Pojawiają się święte kobiety – „matki boskie” i samozwańczy „apostołowie”…

Nie ma co się dziwić, że tak opisane zjawisko poruszyło wyobraźnię ludzi pióra, teatru i filmu. Zarobili oni na tym sporo grosza, porobili kariery.

Z zewnątrz. Spojrzenie Wojciecha Załęskiego

W miarę w prawdziwym świetle Iljasza Klimowicza przedstawił dopiero kilka lat temu zmarły w 2017 r. nauczyciel, rzeźbiarz i miłośnik lokalnej historii Wojciech Załęski z Supraśla. Dwa lata przed śmiercią opublikował on niewielki tomik, poświęcony budowniczemu cerkwi w Grzybowszczyźnie. Zatytułowany „Eliasz. Fenomen pogranicza” ukazał się w ramach serii wydawniczej Collegium Suprasliense. Załęski z sarkazmem przekreślił budowany przez lata mit „proroka”. W swym tomiku zamieścił zapisane przed laty fragmenty rozmów z mieszkańcami okolicznych wiosek, a wzdłuż i wszerz przewędrował on całą Białostocczyznę. Przytoczył także treść dokumentów przechowywanych w Archiwum Państwowym w Białymstoku, takich jak raporty wojewody białostockiego z lat trzydziestych, na podstawie doniesień podległych służb, o życiu i działalności Klimowicza.

Wojciech Załęski doszedł do wniosku, iż Eliasz z Wierszalina nie był kresowym idiotą, budowniczym stolicy świata, fałszywym prorokiem (…), ale człowiekiem głęboko wierzącym, obdarzonym inteligencją, charyzmą i potrzebą służenia bliźnim. Ale i on nie uniknął błędów przy opisywaniu tej historii. W niektórych miejscach pomylił Grzybowszczyznę Starą w gminie Krynki, gdzie Klimowicz wybudował cerkiew, z inną Grzybowszczyzną w sąsiedniej gminie Szudziałowo, dawną okolicą szlachecką. Niepoprawnie zacytował też wypowiedzi rozmówców w języku prostym, jakby się z tego trochę naśmiewając.

Załęski nie czuł naszych klimatów, nie miał tu rodzinnych korzeni. Urodził się w Grodnie, jako repatriant jakiś czas mieszkał w Ełku. Choć większość życia spędził w Supraślu i był pasjonatem regionalnej historii, nigdy nie wyzbył się mentalności byłego polskiego kresowiaka.

Cdn

Jerzy Chmielewski