Wojna z kretem

Kret zaczął ryć jeszcze w lutym. Przed domem codziennie musiałem rozgarniać kopce ziemi, które łapskami wypychał spod murawy. Szkodnik bezlitośnie niszczył moje zadbane podwórko. Musiałem przeciwdziałać. Chwyciłem wetkniętą w ścianę stodoły długą metalową szpilę, którą upinałem dawniej łańcuch krowom na pastwisku. Wbijając ostrze młotkiem wokół kopca chciałem kreta wystraszyć, aby sobie stąd poszedł. Szybko tego jednak zaniechałem, bo po pierwsze nic to nie dało, a po drugie uświadomiłem sobie, że futrzak wszak jest pod ochroną, a mogłem go przecież szpilą przebić na wylot i ukatrupić.

Poŭch papaŭ u pastku. Jeszcze żywego zaniosłem go do pobliskiego rowu i tam zakopałem. Fot. Jerzy Chmielewski

W kolejnych dniach i tygodniach próbowałem innych i jak się okazało równie nieskutecznych metod, choć tak zachwalanych w artykułach i komentarzach w Internecie. Na nic zdało się zatem wtykanie butelek do kopców, licząc na to, że gwizd powietrza z szyjki odstraszy szkodnika. Podobnie jak hałas brzęczących na wietrze wiatraczków. Nie pomogło też wlewanie do nory smrodliwych płynów.

Moja cierpliwość sięgnęła zenitu i postanowiłem wykurzyć kreta – dosłownie – za pomocą gumowego węża podłączonego do rury spalinowej samochodu. Kiedy to zrobiłem, całe moje podwórko zadymiło niczym tlące się torfowisko. Ktoś przechodził akurat ulicą i złapał się za głowę się, widząc unoszące się opary dymu. Myślał, że to auto płonie.

Kret przestał ryć. Moja radość była jednak przedwczesna. Po kilku dniach, kiedy smród spalin z nor wywietrzał, szkodnik za swoją robotę wziął się ze zdwojoną siłą. W końcu wyprowadził mnie z równowagi. Przestało mnie obchodzić, że to chroniony gatunkiem i postanowiłem go zniszczyć. Nawkładałem do nory mięsa obtoczonego w trutce na szczury. Pech chciał, że mój wróg powypychał je wraz z ziemią na powierzchnię. Nocą zbiegły się koty i zrobiły sobie ucztę. Potem kilka dni pałętały się po ulicy jak osowiałe, a jeden gdzieś przepadł. Najpewniej zdechł, ale nie tyle przez kreta co raczej  ze starości, bo i tak ledwo już powłóczył łapami.

Pomyślałem jeszcze, by do nor powkładać kawałki karbidu, zalać benzyną i podpalić. Od takiego zamiaru jednak odstąpiłem, bo mój kret mimo wszystko nie zasłużył  na piekielną śmierć w ogniu jak w czasach średniowiecznej inkwizycji. Mamy przecież XXI wiek. Pomyślałem, że zgładzę go w cywilizowany sposób, bez męczarni, biorąc przykład zza oceanu, czyli kary śmierci na krześle elektrycznym.

Nazajutrz do nory wsadziłem drut i podłączyłem go zaizolowanym wtykiem do fazy w gniazdku w sieniach. Dowiedziałem się, że krety najbardziej uaktywniają się nad ranem. Żeby wcześnie nie wstawać, prąd włączyłem przed pójściem spać. Ze snu wyrwały mnie piski za oknem. Oho, poczułem satysfakcję, pewien że mego wroga dosięgła wreszcie kara.

Wygramoliłem się z łóżka, słysząc jakby czyjeś słowa. Nie do wiary, porażony prądem kret przemówił ludzkim głosem! Po chwili okazało się, że było ich dwóch i gadali do siebie po imieniu:

– Jasiek, stój, muszę się odlać.

– Chwyć się, Mirek, sztachety i lej do ogrodu ile wlezie.

Po krótkiej przerwie:

– Ty, ale coś szczypie mnie za jaja.

– A mówiłem, żebyś nie popijał wódy napojem energetyzującym…

Jerzy Chmielewski

P.S. Opowiastkę tę ubarwiłem fantazją literacką Sokrata Janowicza z jego opowiadania „Zmahannie z poŭcham” z 1997 r. A kret rzeczywiście od zimy grasował przed mym domem w Ostrowiu. Kilka dni temu w końcu się go pozbyłem. Wpadł w zastawioną pułapkę, kupioną w sklepie ogrodniczym.