Do pierwszej klasy poszedłem 1 września 1970 r. Jeszcze w uszytym przez mamę ciemnym aksamitnym mundurku z białym kołnierzykiem, bo po roku taki ubiór nie był już obowiązkowy. Do szkoły, pamiętam, poszedłem z radością. Ech, jak chciało się wejść do klasy, usiąść w ławce, poznać nowych kolegów, koleżanki, nauczycieli. Oprócz rówieśników ze swego Ostrowia Południowego razem ze mną uczyły sie też dzieci z Ostrowia Północnego i Ozierskich. Bodajże trzy lata później dołączyli uczniowie z Ostrowia Nowego, gdzie w zlikwidowanej niebawem szkole działały jeszcze początkowe oddziały. Stamtąd przyszły też dzieci z Poczopka i Markowego Wygonu, tylko te z Sosnowika poszły do Góran i Talkowszczyzny.

Z budynkiem szkoły, placem, boiskiem byłem już trochę oswojony. Na wakacjach zdążyłem pójść do dziecińca, jakie dla przedszkolnych dzieci organizowano potem każdego lata. Tej frajdy nie mogłem się wprost doczekać, pierwszego dnia wstałem skoro świt, tak się śpieszyłem. Jednak okazało się to dla mnie, rozbrykanego brzdąca, jakimś więzieniem. Bo kto to widział, aby na rozkaz leżakować w środku dnia i słuchać się tylko opiekunki! Na drugi dzień do dziecińca iść już nie chciałem, w łóżku przeleżałem do dziewiątej. W końcu ojciec wsadził mnie na wueskę i zawiózł do dziecińca już w trakcie zajęć. Jakoś się przyzwyczaiłem. Pani Nina Fiłonowicz codziennie gotowała nam zupę mleczną, pałaszowaliśmy posmarowane masłem kromki chleba z dżemem, twarogiem, a najbardziej smakowały mi te z plastrami samego pomidora. Któregoś razu na podwieczorek usmażyła przepyszne pączki…
W pierwszej klasie uczyliśmy się z kultowego elementarza Falskiego. Pewnego razu w zastępstwie pani Reginy Radel zajęcia prowadził z nami – dwanaściorgiem pierwszaków – nauczyciel śpiewu i innych przedmiotów, pan Mikołaj Gasperczyk. Do dzisiaj pamiętam, jak za nim powtarzaliśmy wierszyk „Czarna krowa w kropki bordo gryzła trawę kręcąc mordą…”.
W pierwszej klasie uczyliśmy się pisać jeszcze stalówką tzw. absadką. Na pulpicie ławki było okrągłe wgłębienie na kałamarz z atramentem. Szło mi to jednak opornie, ciągle robiłem kleksy. Na szczęście potem pojawiły się długopisy, a niektórzy mieli nawet, oho!, budzące zazdrość wieczne pióra. Uczennica jednej z klas ukradła je swojej koleżance. Wszyscy wiedzieli, kto to zrobił. Ale nauczycielka zastosowała ciekawy chwyt wychowawczy. Kazała wyjąć kartki i pisać krótkie wypracowanie na temat „Kto w naszej klasie ukradł pióro i dlaczego nie należy tego robić”. Każdy napisał prawdę, nawet sama złodziejka, w trzeciej osobie…
Któregoś roku wszystkie klasy pisały podobne „wypracowanie”, gdy ktoś w lesie koło Poczopka zastrzelił żubra. Śledczy myśleli, że któreś dziecko wskaże im trop sprawcy. Nic to jednak nie dało.
Kiedy doszli uczniowie z Ostrowia Nowego, w klasie było nas już czternastu. A potem szesnastu, bo dołączyło jeszcze dwóch drugorocznych.

W piątej klasie języka polskiego uczyła mnie pani Eugenia Żornaczuk, żona diaka. Mieszkali po sąsiedzku szkoły, w drugim domu parafialnym naprzeciwko plebanii. Budynek, dawno opuszczony, stoi do dziś. Polskiego uczyliśmy się z podręcznika „Nasz język ojczysty”, choć naszym matczynym językiem była codzienna mowa prosta, białoruska. Gdy poszedłem do szkoły, ten przedmiot właśnie zlikwidowano. Ale między sobą wszyscy – i prawosławni, i katolicy – na przerwach cały czas rozmawialiśmy po prostu. Nauczyciele, trzeba przyznać, nigdy nie zwracali na to uwagi, broń Boże nas nie strofowali.
A pani Żornaczuk co tydzień robiła nam dyktanda. Temu w dużym stopniu zawdzięczam, że potem z ortografią nigdy nie miałem większych problemów. Duża w tym zasługa także późniejszej nauczycielki przedmiotu, pani Marii Czaban.
Do szkoły co pewien czas przyjeżdżała z Krynek higienistka pani Genowefa Parchowska. Wykonywała obowiązkowe szczepienia, sprawdzała czy dzieci nie mają wszawicy, czy są czyste, wpajała nawyk częstego mycia się w domu, a w połowie lat siedemdziesiątych przeprowadzała sławetną akcję fluoryzacji zębów. Kilkoma szczoteczkami na całą szkołę. Natomiast wizyty u dentystki w Krynkach były niczym tortury. Wtedy rzadko kiedy stosowano znieczulenie.
Byłem jeszcze mały, gdy po raz pierwszy zabolał mnie ząb. Na fotelu wrzeszczałem z bólu, nie dawałem się dentystce borować. W końcu dała za wygraną. Bezradny ojciec zawiózł mnie furmanką z powrotem do domu. Mama go jednak obstawiła, kazała nie rozprzęgać konia i sama od razu powiozła mnie drugi raz do Krynek. Jakoś wytrzymałem.
Okres szkoły podstawowej przypadł dla mnie na gierkowską dekadę dobrobytu w kraju za kredyty światowych banków. W szkole indoktrynowano nas trochę panującą wtedy komunistyczną ideologią na etapie „budowy socjalistycznej ojczyzny, aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatnio”. W poniedziałki zawsze były szkolne apele, a przed lekcjami na baczność śpiewaliśmy hymn „Wszystko, co nasze, Polsce oddamy”. Z dobrodziejstw socjalizmu szczególnie zdawał się być zadowolony dyrektor szkoły, pan Marian Fiłonowicz. Kiedyś przed choinką noworoczną mnie i kilku kolegów zaprosił do kancelarii, by pokazać nowy szkolny nabytek – kolorowy telewizor. Leciał akurat jakiś western. Tak zadowolonego ustrojem panującym w kraju człowieka potem w swym życiu już nigdy nie spotkałem.
Wtedy na choinkę jeden z mych kolegów przyniósł… butelkę wódki! Gdy to się wydało, wychowawczyni wychodziła z siebie.
Z tym kolegą siedziałem w jednej ławce. Kiedyś na lekcji chemii nauczyciel przedstawił nam futurystyczną wizję. Powiedział, że nadejdą takie czasy, że człowiek nie będzie potrzebował jedzenia, bo cały pokarm znajdzie się w jednej tabletce.
– Nu, najesisa tabletkaj… –po cichu skomentował kolega z ławki, patrząc na mnie z wielkim zdziwieniem.
I tak minęły mi szczenięce lata w podstawówce.
Jerzy Chmielewski