Dokładnie do Ameryki Południowej, a konkretnie do Brazylii. Tam właśnie w 1930 r. wyemigrowały z Ostrowia Południowego trzy rodziny. Wspomina o tym Eugeniusz Czyżewski w książce „Echa ostoi utraconej”. Pisze, że do wyjazdu aż za ocean chłopów skłoniła wielka nędza, panująca wówczas w naszych stronach i nie tylko. Takie wsie jak Ostrów były bowiem przeludnione, a liche gospodarstwa dzielone pomiędzy synów z każdym kolejnym pokoleniem stawały się mniejsze i mniejsze. Bez możliwości odpływu do miasta, gdzie z powodu kryzysu gospodarczego szalało bezrobocie, lepszej doli szukano sobie czasem aż na drugiej półkuli.

W 1929 r. na Grodzieńszczyźnie rozeszła się wieść o zorganizowanej emigracji osadniczej z Polski do Brazylii. Na mocy międzypaństwowego porozumienia w stanie Espirito Santo założono wtedy kolonię Águia Branca (Orzeł Biały). Do lipca 1931 r. odprawiono tam z Polski dziesięć transportów osadników, łącznie ponad 800 osób. Rekrutacją zajmowała się spółka Syndykat Emigracyjny z siedzibą w Warszawie, która posiadała swoje oddziały w terenie – m.in. w Baranowiczach. Wydawała ona kolportowane po wsiach broszury, zachęcające chłopów do wyjazdu. Roztaczano przed nimi wizję jak z raju. Każda rodzina po przybyciu na miejsce miała od razu otrzymać na własność 5-6 ha ziemi z możliwością powiększenia areału poprzez wycinanie i wypalanie lasu. Pierwsze dwa tygodnie kwaterowani byli w barakach, mając zapewnione wyżywienie, by w tym czasie móc zbudować sobie prowizoryczny domek, a po kilku miesiącach normalny dom. Bezpłatnie otrzymywali podstawowe narzędzia rolnicze i materiał siewny.
W broszurze informowano także o sprzyjającym klimacie i odpowiednich warunkach zdrowotnych. Szczególnie atrakcyjna zdawała się możliwość zasiewów zbóż (a więc i zbiorów) dwa razy do roku – we wrześniu-październiku i marcu-kwietniu, czyli na początku pór deszczowych. Koloniści mieli też – o czym im w Polsce się nie śniło – zapewnioną opiekę medyczną i darmowe lekarstwa.
Wyobraźnię wynędzniałych chłopów z Ostrowia pobudzał z pewnością taki oto opis:
„Każdy z kolonistów zasadził sobie w pobliżu obejścia domowego po kilkadziesiąt drzewek owocowych, jak banany, mamony, pomarańcze, cytryny. Niektórzy koloniści mają już założone początki plantacji kawy. Z inwentarza każda niemal rodzina posiada po kilka świń, kóz, po kilkadziesiąt sztuk drobiu, niektórzy kupili nawet sobie krowy…”.
By móc wyjechać do takiego raju, trzeba było wydać majątek. Bilet okrętowy dla osoby dorosłej kosztował 667,50 zł, dzieci od lat pięciu do dziesięciu miały zniżkę 50 proc., a poniżej pięciu lat 75 proc. W cenę wliczony był koszt dojazdu pociągiem z miejsca zamieszkania do portu oraz wyżywienie podczas całej podróży. Na owe czasy były to ogromne kwoty. Aby opłacić koszt wyjazdu dla całej rodziny, wyprzedawano gospodarstwa. Ale znaleźć kupca nie było łatwe, bo ludzie żyli biednie, z dnia na dzień, nie mając oszczędności, a banki rzadko komu udzielały na ten cel kredytów. Niektórzy zapożyczali się u krewnych i znajomych.
Cdn
Jerzy Chmielewski