Podobno miał go Roman Białokoz z jednego z pierwszych domów zaraz na początku naszego Ostrowia Południowego. Dostał go jako prezent ślubny od kolegów z pracy w garbarni w Krynkach, którzy się złożyli na jego zakup.
Roman Białokoz ożenił się 30 października 1911 r., cztery lata przed bieżeństwem. Miał 25 lat, tyle samo co jego wybranka – choć może nie jego, ale swatów – Anna (Hanusia) od Żamojdów z tej samej wsi.
Co to mógł być za zegarek? Oczywiście kieszonkowy na łańcuszku. Być może był to szwajcarski Remontoir z sześcioma kamieniami, bardzo popularny na przełomie wieków. Moja babcia też taki miała, ale pozostała mi po nim tylko piękna grawerowana koperta, bo środek gdzieś się zapodział.

Ale pierwszy zegarek we wsi to na pewno było wielki wydarzenie. Wnuk Romana Białokoza, świętej pamięci Gienek Makal, opowiadał mi, że korzystali z niego także sąsiedzi. Gospodynie przybiegały, gdy wstawiły chleb do pieca, a potem pilnowały, gdy minie odpowiedni czas pieczenia, przeważnie dwie godziny.
Problem pojawiał się, gdy zegarek stanął, bo właściciel zapomniał go nakręcić. Wówczas nastawiano go na oko, orientując się na słońce. Później, już w okresie międzywojennym, pojawiło się we wsi radio (na tzw. kryształki). Podawano tam czas co godzinę, więc można było już poprawnie nastawić i zegarek, których już wtedy było we wsi więcej.
Z kolei mój dziadek ze strony mamy ze Słoi opowiadał mi, jak to jego koleżanka ze swoją matką wybrały się do Grodna. Z Sokółki pociąg odchodził o piątej nad ranem. Ze Słoi do Sokółki nie jest daleko, na skróty to niewiele ponad dziesięć kilometrów, dlatego na dworzec przeważnie chodziło się pieszo. By się nie spóźnić matka z córką musiały jednak wstać o trzeciej. Poszły zatem spać wcześniej. Obudziły się w środku nocy, nie wiedząc która godzina. Dla wszystkiego długo się nie zastanawiając ubrały się i ruszyły w drogę. Na dworzec przyszły okazało się trzy godzin przed czasem. Podobnych przypadków w tamtym czasie było więcej.

A oto fragment uroczej książki „Słońce na miedzy”, którą napisał Józef Rybiński rodem ze wsi Saczkowce pod Kuźnicą:
(…) Razora oznacza bruzdę między zagonami albo obok miedzy. Dla nas była swoistym zegarem słonecznym. Saczkowskie poletka są tak usytuowane, że kiedy cień człowieka jest równoległy do razory, wiadomo, że to siódma, sygnał dla pastuchów, aby przygotowali swoje stado do powrotu spozranku, czyli porannego wypasu.
Tyle, że taki „zegar” w dni pochmurne nie działał.
Ja też jeszcze jako dziecko pasłem krowy na naszym wyhanie. Było to w latach siedemdziesiątych. W domach już były zegarki, także ręczne. Ale ja pamiętam, że zabierałem ze sobą radyjko tranzystorowe na baterie. Pod koniec wypasu wsłuchiwałem się która godzina, zaś czas w ciągu dnia wymierzał też autobus z Sokółki do Góran, kursujący wówczas chyba ze cztery razy tam i z powrotem.
A dziś mało kto już nawet nosi zegarek, choć podobno jest to eleganckie. Tylko po co, skoro ich rolę pełnią przecież telefony komórkowe.
Jerzy Chmielewski