Był taki zwyczaj – wałokanie

Stawiam dolary przeciwko żołędziom, iż dziś nikt już nie jest w stanie nawet z grubsza wyobrazić sobie, jak dawniej wyglądała u nas Wielkanoc (Wialikdzień). Bo kto wie na ten przykład, co to takiego „wałokanie”? A jeszcze w okresie międzywojennym w naszym regionie żywa była niezwykła tradycja, określana właśnie tym słowem. To tzw. wielkanocne „kolędowanie”, czyli obchód domów z reguły przez kawalerów, śpiewających gospodarzom „wałaczobnyja” pieśni. Co ciekawe, tak podczas świąt katolickich, jak i prawosławnych.

Źródło: „Pieśni białoruskie ziemi sokólskiej” t. I, wyd. Fundacja Villa Sokrates,,Krynki 2012
Źródło: „Pieśni białoruskie ziemi sokólskiej” t. I, wyd. Fundacja Villa Sokrates, Krynki 2012

O „wałokani” pierwszy raz usłyszałem w dzieciństwie od rodziców. O tym, że był taki zwyczaj w Ostrowiu wspomina też Eugeniusz Czyżewski w niedawno wydanej przeze mnie książce „Echa ostoi utraconej” (nawet ładnie się rozchodzi). A dziesięć lat temu, kiedy byłem dyrektorem Gminnego Centrum Kultury w Gródku, wraz z mym przyjacielem, znakomitym etnografem muzykologiem Stefanem Kopą wydaliśmy trzy pokaźne zbiory pieśni białoruskich, zapisanych na ziemi gródeckiej i Sokólszczyźnie. W każdym z nich był jeden rozdział z „wałaczobnhymi” przyśpiewkami. Na żywo miałem jeszcze okazję ich posłuchać w wykonaniu zespołu „Kalina” z Załuk. Tak trochę na marginesie, to pewnie nikt już nie wie, łącznie z mieszkańcami tej wsi, iż ta miejscowość począwszy jeszcze z XIX wieku aż do czasów powojennych administracyjnie należała najpierw do „wołaści” Ostrów, gdzie była gminna kancelaria, a potem do gminy Szudziałowo. Do gródeckiej została przyłączona dopiero jakieś pięćdziesiąt lat temu.

Za „wałokannie”, które odbywało się w ciągu tygodnia po Wielkanocy, „wałaczobniki” otrzymywali gotowane ufarbowane w łupinach z cebuli lub świeże jajka, albo kiełbasę czy inne świąteczne specjały, a nawet czasami wino lub wódkę. Na koniec organizowali sobie poczęstunek i zabawę taneczną z dziewczętami.

Dalej na północ i zachód, pod Lipskiem i Knyszynem pieśni te – śpiewane po polsku, choć czasem z domieszką słów z mowy prostej – nazywano „konopielkami”. Podobno ma to coś wspólnego z konopiami.

Pochodzenie wyrazów „wałokannie”, „wałaczobniki” jest nieco zagadkowe. Czy wzięło się stąd, że młodzież wałaczyłasa – włóczyła się po wsi, wychwalając śpiewem zmartwychwstanie Chrystusa, czy ma raczej korzenie jaćwieskie? Tego już chyba się nie dowiemy.

Ze swego dzieciństwa pamiętam jeszcze słowo „wałaczonna”. Tak nazywano prezenty od chrzestnych – jakieś słodycze, kilka złotych i obowiązkowo ufarbowane jajka. Rodziło to u dzieci wielką radość, w święta z samego rana niecierpliwie wyglądały swych „chryszczonych”. Na takie prezenty dziś podobno mówi się, że „od zajączka”. Też ładnie, ale to już nie to.

Zamiast życzeń na Wialikdzień proponuję jedną z pieśni, wykonywanych niegdyś przez wałaczobnikaŭ. Została zapisana trzydzieści lat temu w Ostrówku.

Jerzy Chmielewski

Fot. Autor