Według kalendarza juliańskiego mamy dziś ostatni dzień 2021 r. Kiedyś w Ostrowiu było to wielkie święto. Tyle, że nie cerkiewne a ludowe. Zaczynało się zaraz po zmroku. W domach siadano wówczas do uroczystej kolacji. To była właśnie Bahata Kalada w odróżnieniu od postnej wieczerzy wigilijnej. Na stole pojawiały się wówczas kiełbasy, salcesony i inne mięsne potrawy, przygotowane jeszcze na Kolady. Ale gospodyni z tej okazji pichciła zwykle jeszcze coś specjalnego. W naszym domu najczęściej była to pieczona gęś faszerowana mielonym mięsem wieprzowym.

Jedną taką smakowitą wieczerzę dobrze pamiętam do dziś. Na początku lat siedemdziesiątych mój ojciec był listonoszem na poczcie w Góranach. Zaprosił wówczas do siebie w gości naczelnika Karpowicza. Z uwagi na garb na plecach wołano na niego Harbaty. Ojciec przywiózł go sańmi z sympatyczną żoną Jadzią i synkiem Januszkiem, będącym w moim wieku.
Dorośli przy stole w kuchni biesiadowali, tato z naczelnikiem raczyli się oczywiście wódką (kobiety piły symbolicznie). A my z Januszkiem brykaliśmy po domu. Na wielkaj chaci (w dużym pokoju) stała jeszcze kolorowa choinka, ubrana w świecące się bombki, łańcuszki porobione z papieru do wycinanek, srebrny włos anielski. Na gałązkach wisiały cukierki i jabłka. Paliły się też cienkie kolorowe świeczki, umocowane na świeczniczkach ze spinaczami.
Mama wreszcie wyjęła z chlebowego pieca gorącą tłustą gęś i podała ją do stołu. Ależ smakowała! Z radości na bakoucy (w sypialni) skakaliśmy z Januszkiem na żelaznym łóżku z siennikiem wypchanym słomą. Z ciekawością przysłuchiwaliśmy się też rozmowom przy stole. Szczególnie, gdy mama zaczęła opowiadać, jak spotykano Nowy Rok w czasach jej dzieciństwa i młodości w niedalekiej od Ostrowia Słoi. A był to magiczny wieczór wróżb, coś w rodzaju polskich Andrzejek. Wówczas do wybranej chaty schodziły się dziewczęta z całej wsi. Najpierw lano wosk, dopatrując się w zastygłych na wodzie w misce kształtach oznak swych przyszłych losów. Potem dziewczęta przestawiały po kolei swój but w rządku od ściany w kierunku drzwi wejściowych. Czyj przekraczał próg, ta pierwsza miała wyjść za mąż.
Następnie panny wybiegały na dwór, by z łasztu drew spod czyjejś strzechy nabrać w ramiona ich biaremia. Po wniesieniu do domu każda dokładnie liczyła swoje polana. Jeśli było do pary, oznaczało że jeszcze w tym roku wyjdzie za mąż. Nieparzysta liczba wróżyła, że nastąpi to później, a może i wcale.
Dziewczęta smażyły też słodkie placuszki, ale nie tyle dla siebie, co na potrzeby kolejnej wróżby. Robiły kółko, kładły je naprzeciw siebie i któraś przyprowadzała do izby wygłodniałego psa. Ta, czyj placek zjadł najpierw, miała pierwsza wyjść za mąż.
Oczywiście śmiechu i zabawy było przy tym co niemiara. Mama opowiadała, jak jednego roku psu, który miał zjadać placki, jeść wcześniej nie dawano dwa czy trzy dni. Wygłodzony sabaka, gdy wpuszczono go do izby, stanął jak wryty na widok tyle jedzenia przed nim. Długo nie myśląc rzucił się na pierwszy z brzegu placek i pośpiesznie zjadł wszystkie po kolei, mało się nie dławiąc.
Chłopcy we wróżbach nie uczestniczyli, tylko im się przyglądali. Czasem też do chaty zapraszano muzykanta i wtedy były wspólne tańce. Chłopcy mieli jednak tej nocy własne zajęcia, wymyślali przeróżne psoty. A to zdjęto komuś bramkę z zawiasów i tak schowano, że gospodarz na drugi dzień nie mógł jej czasem znaleźć. A to zatkano komuś komin, albo sadzą zamalowano szyby w oknach. W Ostrowiu jeszcze przed wojną figlarze na Nowy Rok wdrapali się po strzesze jednej z chałup i na kominie położyli szybę. Rano, gdy zapalono w piecu, w całym domu zrobiło się czarno od dymu. Oczywiście gospodarz najpierw spojrzał w komin, czy czasem nie jest zatkany. Było to łatwe, gdyż wówczas w piecach kuchennych wylot spalin wychodził od razu znad okapu prostopadle do góry. Gospodarz ujrzał prześwit, przez komin zobaczył niebo. Pół dnia dochodził przyczyny braku ciągu aż wlazł na strzechę i zdjął szybę.
Ja też jeszcze z kolegami robiłem podobne noworoczne psoty. Sypaliśmy na przykład na śniegu ścieżki z popiołu od domu, w którym była panna na wydaniu, do podwórka najbliższego kawalera. Kradliśmy też sanie spod którejś stodoły. Jechaliśmy nimi z górki we wsi i tak je porzucaliśmy.
W sąsiedniej wiosce żuliki zdjęli komuś bramkę i zanieśli ją do rzeki. Następnego dnia właściciel nie mógł jej nigdzie znaleźć. W końcu poszedł do chłopców i błagał ich, by powiedzieli gdzie ją schowali. Figlarze zgodzili się, ale nie za darmo. Gospodarz musiał postawić butelkę wódki, którą zresztą razem z nim wypili. Kiedy przyszli nad rzekę, bramki nie dało się już wyciągnąć z wody, gdyż rzeczkę skuł siarczysty mróz. Udało się to dopiero na przedwiośniu, jak przyszły roztopy. Gospodarz znów postawił flaszkę. Cóż, była okazja.
Od pół wieku nikt już u nas noworocznych psot nie robi. Ale w niektórych domach Bahata Kalada przetrwała do dziś. Nowy Rok spotyka się już tylko w gronie rodzinnym, zapraszając na prywatkę znajomych lub sąsiadów. Biesiadnicy słuchają swojskich piosenek w radiowych koncertach życzeń „Szczodry wieczar”, nieustannie składają sobie noworoczne życzenia, a o północy czasem nawet niebo rozświetlają petardy.
Nazwa Bahata Kalada albo Bahaty Wieczar powoli odchodzi w zapomnienie. W innych stronach kiedyś były jeszcze określenia Hahatucha lub Małanka. Ale i te słowa wyszły przeważnie z użycia. Pojawiły się natomiast neologizmy w rodzaju „Juliański Sylwester”, „Prawosławny Nowy Rok” , „Prawosławny Sylwester”, „Sylwester Bis”. Tak bale z 13 na 14 stycznia restauracjach i salach bankietowych nazywają ich organizatorzy. Niestety z uwagi na pandemię takich imprez teraz prawie już nie ma. Najbardziej stratne są na tym białoruskie zespoły zabawowe, dla których w poprzednich latach były one sporym zastrzykiem finansowym.
Bywajcie zdarowy i żywicie bahata ŭ Nowym 2022 Hodzie!
Jerzy Chmielewski