W ubiegłym tygodniu odbył się pogrzeb Michała Chmielewskiego, mego dalekiego kuzyna z Ostrowia Południowego. Był to człowiek – epoka. Dożył niemal 98 lat. Doświadczył przedwojennej nędzy, okrucieństwa okupacji hitlerowskiej, „budowy socjalizmu” w Polsce Ludowej, wreszcie upadku komunizmu.

Był pierwszym z naszej wsi, który zdobył wyższe wykształcenie. Studiował dziennikarstwo w Petersburgu, wtedy Leningradzie. Kiedy przyjeżdżał do domu – dwa, trzy razy w roku – matka Volha szykowała mu kilkanaście koszul, które przez nią uprane kijanką w stawie i wyprasowane żelazkiem z „duszą” zabierał ze sobą z powrotem.

Fot. z książki „I tak bywało”
Po studiach w 1953 r. krótko pracował w Lublinie w „Sztandarze Ludu”, a potem już w Białymstoku, najpierw w „Gazecie Białostockiej”, a następnie w redakcji tygodnika białoruskiego „Niwa” – od początku jego istnienia (powstał w 1956 r.) do przejścia na emeryturę w 1988 r. Z tego właśnie czasu, już bardzo odległego, zapamiętało go najwięcej osób. Jako dziennikarz zawitał do niemal każdej wsi wschodniej Białostocczyzny. Zawsze serdeczny, uśmiechnięty, miły.
Bardzo często przyjeżdżał do rodziców. Pamiętam, jak w połowie lat siedemdziesiątych przy takiej okazji odwiedził naszą szkołę w Ostrowiu, by zrobić materiał do „Zorki”, dziecięcego dodatku w „Niwie”. Traf chciał, że tego dnia akurat byłem nieobecny. Zrobiło mi się żal, gdy nazajutrz od kolegów dowiedziałem się, iż dziadźko Michaś, jak go we wsi nazywaliśmy, ich sfotografował, a mnie nie. Ale nic straconego. Wówczas nosiłem aparat ortodentyczny i co miesiąc jeździłem na wizyty kontrolne do poradni w Białymstoku. Miałem zaledwie dwanaście lat, a podróżowałem już samodzielnie. Przy okazji najbliższej wizyty u ortodonty postanowiłem zajść do redakcji „Niwy” i poprosić dziadźka, aby mnie także sfotografował. Nie było problemu, zrobił nawet oddzielny artykulik, w którym opisał mnie jako wyróżniającego się ucznia. Pochwaliłem się też sukcesami w konkursie wiedzy pożarniczej, w którym doszedłem do etapu wojewódzkiego.

Fot. z książki „I tak bywało”
Nasze drogi zeszły się na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy w „Czasopisie” stawiałem swe pierwsze kroki dziennikarskie. Nasza redakcja mieściła się obok „Niwy”. Michał Chmielewski, mimo że był na emeryturze, często tam zaglądał. W 1995 r. złożyłem mu na komputerze książkę „I tak bywało” z wyborem jego tekstów, opublikowanych w „Niwie”. Potem ukazały się one jeszcze w przekładzie na język polski, przetłumaczone przez Wiktora Szweda.
Długie lata spotykaliśmy się na białoruskich festynach, przeglądach piosenki białoruskiej, a także na cmentarzu w Ostrowiu na Władzimiera, gdy przyjeżdżał na grób rodziców Ivana i Volhi.

Fot. Jerzy Chmielewski
Michał Chmielewski miał wspaniałą dewizę życiową. Zamieścił ją na początku książki „I tak bywało”:
Życcio pryhożaje. I treba jaho prażyć pryhoża, adkinuŭszy zajzdrasć, złość, kryvadusznaść, chłuślivaść, żorstkaść…
Życie jest piękne. I trzeba je pięknie przeżyć, odrzucając zazdrość, złość, obłudę, kłamstwo, okrucieństwo…
Te słowa przypomniałem w krótkiej mowie pożegnalnej, którą wygłosiłem po białorusku na cmentarzu prawosławnym na Wygodzie. Nabożeństwo żałobne w cerkwi Świętego Ducha na Antoniuku celebrowało czterecch duchownych, w tym o. Aleksander Klimuk, obecny wieloletni już proboszcz parafii w Ostrowiu i poprzedni – o. Andrzej Berezowiec, którego zastąpił w 1982 r.

Fot. Jerzy Chmielewski
Na pogrzebie zebrała się liczna rodzina, w tym bliscy rodem z Ostrowia – Chmielewscy, Czyżewscy. Michał Chmielewski doczekał się ośmiorga wnucząt, dwanaściorga prawnucząt i dwoje praprawnucząt. Spoczął obok żony Galiny zdomu Filipik, która pochodziła z Góran.
Viecznaja pamiać!
Jerzy Chmielewski