Krajobrazowi naszych wsi niezwykłego uroku dodawały niegdyś studnie. Po doprowadzeniu wodociągu często stają się one bezużyteczne, a te na ulicy – bezpańskie, przez co nieraz zaniedbane i niebezpieczne. Był taki zabobon, że jak ktoś idąc do studni po wodę przejdzie ulicę z pustymi wiadrami, to lepiej zawrócić. Inaczej przejeżdżającemu przydarzy się nieszczęście. Dziś jednak widok z takim „niebezpieczeństwem” należy już do rzadkości.

W moim długim na kilometr Ostrowiu (Południowym) dawniej były tylko dwie studnie, a przy nich krypy (wydrążone w grubym pniu dębu poidła dla krów i koni). W naszej dolinie do wody nie jest tak głęboko, bo tylko osiem kręgów, ale w znajdującej się na wzgórzu drugiej części wsi już nawet dwadzieścia kilka. A najgłębiej na plebanii przy cerkwi, bo prawie czterdzieści. Z tego powodu tam studni bardzo długo nie było, potem – w czasach PRL – korzystała z niej też szkoła i mieszkający w niej nauczyciele. Teraz nie ma po niej śladu, kilkanaście lata temu, gdy zbudowano nową plebanię, chyba ją zasypano.
Nasza wspólna studnia jest obecnie w nieco innym miejscu niż poprzednia, która była jeszcze z żurawiem i ścianami z drewnianych bierwion. Znajdowała się, w co trudno uwierzyć, pośrodku ulicy. Kolidowała przejazd furmankom (żeleźniakom), bo trzeba było ją ominąć. Dlatego z czasem ją zlikwidowano i wykopano nową już na skraju ulicy.
Począwszy od lat 70. ubiegłego wieku gospodarze zaczęli kopać własne studnie już na własnych podwórkach. Moi rodzice zdecydowali się na to w 1981 r. Było to na wakacjach, dlatego widziałem na własne oczy jak majster z Ozierskich (Gudol) ją nam kopał. Kilka lat temu samodzielnie zrobiłem dla niej nową estetyczną konstrukcję.
I oto niedawno, ze dwa tygodnie temu, przy studni przydarzyła mi się nie lada przygoda. Późnym wieczorem, gdy było już ciemno, nabierałem wodę do wiader, by podlać warzywa w ogródku. Naraz słyszę jakieś poruszenie. To po podwórku ganiały się dwa koty. Nagle jeden z nich – uciekający – z dwóch metrów dał susa na… studnię. W ciemności nie zauważył, że klapa była uchylona i… wpadł do środka. Usłyszałem głośny plusk, a następnie jeszcze głośniejsze przeraźliwe miauczenie.

Natychmiast pobiegłem do domu po latarkę. Gdy oświetliłem nią wnętrze studni, ujrzałem wystraszonego zwierzaka, całego w wodzie, chwytającego się chropowatej powierzchni cembrowiny. Szczęście w nieszczęściu, że z wody sterczał kawałek deski, która wpadła mi, jak robiłem nową zabudowę i jej potem nie wyjąłem. Kot miał za co się uczepić.
Początkowo próbowałem ratować kociaka, opuszczając mu wiadro. Za nic jednak nie chciał do niego wskoczyć. Pomyślałem, czy nie wezwać straż pożarną, która do tego typu wypadków też przyjeżdża. Ale bałem się, że do tego czasu kot mi się utopi.

Dlatego postanowiłem wejść do studni po drabinie. Szybko poprosiłem tylko sąsiada, by mnie asekurował. Kiedy zszedłem do połowy, zobaczyłem że kotek w końcu uczepił się łańcucha wiadra, które wciąż pozostawała opuszczone. Wtedy dałem sygnał sąsiadowi by ciągnął do góry.
W ten sposób kot został uratowany. Na szczęście okazało się, że nic mu się nie stało. Był tylko cały mokry i wystraszony. Ale nazajutrz już wysechł i ze smakiem zjadł śniadanko.
Jerzy Chmielewski