Listy z Wostrawa

Witaj szkoło!

Kiedy sięgam pamięcią do swych lat szczenięcych, zawsze mam przed oczami tak słoneczny wrzesień, jaki mamy w tym roku. Moje wspomnienia z dzieciństwa nierozerwalnie związane są z pójściem do szkoły.

Tak wyglądała moja szkoła w Ostrowiu zanim powstał tu pensjonat dla turystów. Fot. Janusz Korbel (2009 r.)

Skończyły się wakacje i trzeba było brać się za naukę. 1 września wraz z gromadą uczniów podążaliśmy – kto pieszo, kto rowerem – na rozpoczęcie nowego roku szkolnego. Kierownik, do którego potem kazano nam się zwracać „panie dyrektorze”, swoje przemówienie zawsze zaczynał słowami „droga dziatwo”. Kończył je przypomnieniem, że tego dnia w 1939 roku wybuchła druga wojna światowa i powinniśmy się cieszyć pokojem, dobrze się uczyć, by w dorosłym życiu budować „naszą wspaniałą socjalistyczną ojczyznę”. W jednej z sal lekcyjnych, gdzie stały stoły stolarskie z drewnianymi imadłami (odbywały się tam zajęcia z robót ręcznych), na ścianie wisiały wtedy jeszcze portrety Marksa, Engelsa, Lenina i Gomółki…

Budynek mojej szkoły stoi do dziś, na wzgórku koło cerkwi. Teraz wygląda inaczej, przez nowych właścicieli został gruntownie odremontowany na potrzeby pensjonatu wypoczynkowego.

Uczyłem się tam w latach siedemdziesiątych. My uczniowie prawie co do jednego między sobą rozmawialiśmy po prostu. Jednak nauczyciele, mimo że to byli przeważnie „nasi” ludzie, zwracali się do nas tylko po polsku, nawet na przerwach. Nie dane mi już było uczęszczać na lekcje języka białoruskiego. Przedmiot ten zlikwidowano na początku lat siedemdziesiątych. Jak za mgłą pamiętam karteczki, które rozdali nam nauczyciele, by przekazać rodzicom. Były to oświadczenia, a raczej deklaracje woli odnośnie potrzeby nauczania białoruskiego. Cynicznie wykorzystano chwiejna świadomość tutejszych mieszkańców…

Nauczycielka, która przedtem uczyła języka białoruskiego, u mnie była już polonistką. Pamiętam tytuł podręcznika: „Nasz język ojczysty”. W każdy poniedziałek na początku lekcji nauczycielka dawała komendę „do hymnu!” i na baczność śpiewaliśmy „Wszystko co nasze Polsce oddamy”. Tych nowych porządków w szkole srogo pilnował dyrektor, swoją drogą porządny i sympatyczny człowiek. Zaocznie kończył akurat jakąś partyjną szkołę, dlatego całym sobą poddał się indoktrynacji ówczesnych władz. Przed nami roztaczał wizje mającego tuż-tuż zaistnieć idealnego życia w komunizmie i otwarcie mówił, że… Boga nie ma. – Ja wiem, że na lekcjach religii uczą was inaczej, ale naprawdę Boga nie ma – przekonywał.

Dyrektor nauczał przedmiotu, jakże by inaczej, wychowanie obywatelskie. Pamiętam, pewnego razu miał zastępstwo z „rysunków” i zadał nam pracę domową na temat „przewodniej roli partii”. Woskowymi kredkami na kartce z bloku rysunkowego namalowałem pokazywane akurat wówczas codziennie w telewizorze hasło „VII Zjazd PZPR buduje jutro socjalistycznej Polski”. Ku memu zdziwieniu za starannie wykonaną przeze mnie kolorową pracę, na co poświęciłem cały długi jesienny wieczór, dyrektor postawił tylko trójkę…

Jerzy Chmielewski

Można? Można

Przed Ziełną w Ostrowiu porządkowaliśmy z sąsiadem wiejskie krzyże. W pewnej chwili za zakrętu nadjechało jakieś wypasione auto i przy nas się zatrzymało.

– Gdzie tu mieszka ksiądz? – pyta przez uchyloną szybę młoda kobieta.

– Batiuszka? – upewniam się.

– Tak, batiuszka.

– Jakiś kilometr dalej po lewej stronie będzie pleb…

– …Szto ty tut polszczysz! – raptem przerywa mi sąsiad „patriota”. – Hawary pa naszamu!

Nieco zaskoczony przechodzę zatem na swój język.

– Tam na pryhorku budzia cerkwa, potym byłaja szkoła i nasuprać plabanija – tłumaczę dokładnie drogę.

– Dziakuj – z miłym uśmiechem dziękuje mi pasażerka, zasuwając przyciemnioną szybę w oknie limuzyny.

Można? Można.

Kiedyś, pracując w Gródku, ludzie opowiadali mi o nauczycielu, który na „dzień dobry” zawsze odpowiadał „dobry dzień”. Zapamiętałem nazwisko – Lebiedziński. Mieszkał w Straszewie, skąd pochodził znany pisarz białoruski Alaksiej Karpiuk z Grodna.

Wiejskie krzyże, przy których robiliśmy porządki przed świętem parafialnym, oba są prawosławne. Kiedyś był jeden, drugi – wysoki – postawił w 1988 r. tenże sąsiad, na pamiątkę 1000-lecia chrztu Rusi.

Kilka lat wcześniej razem stał jeszcze krzyż katolicki. Symbolizowało to panującą od zawsze zgodę mieszkańców naszej prawosławno-katolickiej wsi. Teraz też, broń Boże, nie ma tu żadnych zatargów na tle religijnym. Ale krzyż katolicki od czterdziestu lat stoi już oddzielnie – po przeciwnej stronie ulicy. Stało się to po tym, jak prawosławny chłopak ze wsi, który pracował w kryńskim pegeerze, wjechał na niego traktorem. Był pijany, a do tego nie miał nawet prawa jazdy. Wszystko tylko przez alkohol. Nie mogło być mowy o najmniejszych motywach religijnych. Tym bardziej, że młodzieniec tak jak cała jego rodzina do cerkwi prawie nie chodził.

Sąsiad „patriota”, który opiekuje się krzyżami, jest już niedołężnym staruszkiem. Przed Ziełną sam zatem wysprzątałem i zagrabiłem teren wokół ogrodzenia. Pomogłem mu udekorować odświętnie krzyże, zawieszając na nich kolorowe sztuczne kwiaty. Nie jestem zwolennikiem takiego upiększania, ale tę nową ludową tradycję trzeba przecież uszanować. Udekorowane krzyże teraz wszystkim rzucają się w oczy. Nawet nocą, gdyż sąsiad w kwiatach umieści jeszcze miniaturowe znicze ze świecącym na czerwono i zielono żaróweczkami zasilanymi baterią. Dzięki temu krzyże służą też poprawie bezpieczeństwa kierowców, ostrzegając ich w ten sposób przed niebezpiecznym zakrętem na skrzyżowaniu, przy którym stoją. A ruch na tej drodze jest całkiem spory, zwłaszcza latem

Jerzy Chmielewski

P.S. Po wakacyjnej przerwie nowe materiały na portalu postaram się publikować już systematycznie. Tak jak zapowiadałem na początku, w każdy piątek albo i częściej.

Sto lat! – to za mało

Wczoraj 100 lat i jeden miesiąc ukończył Józef Chmielewski, który urodził się w Ostrowiu Południowym, gdzie spędził dzieciństwo i młodość. Po wojnie, tak jak wielu mieszkańców przeludnionej wsi, wyjechał do Białegostoku. To teraz najstarszy nasz ostrowianin. Równie sędziwy jest jego młodszy o cztery lata brat Michał, które całe życie zawodowe przepracował w Niwie.

Moje pamiątkowe zdjęcie z <em>dziadźkam Jozikam</em> w jego mieszkaniu we wrześniu 2019 r. Fot. Michał Augustyńczyk
Moje pamiątkowe zdjęcie z dziadźkam Jozikam w jego mieszkaniu we wrześniu 2019 r. Fot. Michał Augustyńczyk

Chmiale z kanca wioski to moja daleka rodzina. Ich rodowy dom – ostatni po prawej stronie tuż przed lasem – wciąż stoi, choć rzadko kto do niego już zagląda. Wygląda jak dawniej, nikt w nim niczego nie zmieniał. Ale jest zadbany, tak jak i podwórko.

Pamiętam, jak Jozik Chmielaŭ z żoną Marysią dawniej – będąc już na emeryturze – w Wostrawie spędzali każde lato. 28 lipca na Władzimiera zawsze widywałem go przy grobie rodziców – Jaśka i Wolgaczki. Przyjeżdżał tu z bratem Michałem jeszcze jakieś piętnaście lat temu.

Józefowi Chmielewskiemu dane było przeżyć prawie całe straszne, szczególnie w pierwszej połowie, dwudzieste stulecie. Na jego oczach toczyły się wielkie wojny, zmieniały ustroje państwowe. Zaznał wiele – harówki na pałoskach, strachu przed hitlerowcami, potem „gierojami” z lasu. Dopiero po wojnie, choć nie od razu, zaznał spokoju. Już w Białymstoku założył rodzinę, na świat przyszły dzieci, potem wnuki i prawnuki…

Sędziwego mego dalekiego kuzyna dwa lata temu odwiedziłem w jego mieszkaniu w bloku na osiedlu Sienkiewicza. Wypytałem o niektóre wydarzenia z przeszłości naszego Wostrawa. Jego wspomnienia okazały się dla mnie niezwykle przydatne w pracy nad niedawno wydaną książką „Echa ostoi utraconej” ze wspomnieniami nieco młodszego sąsiada, Eugeniusza Czyżewskiego, które spisał on w dalekim Gdańsku, będąc na emeryturze.

Z okazji setnych urodzin Józef Chmielewski otrzymał listy gratulacyjne od premiera Mateusza Morawieckiego, wojewody podlaskiego Bohdana Paszkowskiego, marszałka województwa Artura Kosickiego i prezydenta Białegostoku Tadeusza Truskolaskiego. Pismo z życzeniami przysłał też prezes ZUS wraz z decyzją o przyznaniu honorowej emerytury w wysokości 4,5 tys. zł miesięcznie.

Ja także dołączam się do życzeń z okazji niezwykłego jubileuszu. Żywicie, Dziadźku, jak najdaŭżej i jak najbolsz Wam zdarowia, bo jano cipier dla Was najważniejszaje!

Takie same życzenia składam także innemu stulatkowi z naszej gminy. 15 czerwca sto lat ukończył Bronisław Szyc, który najpierw mieszkał w Sosnowiku, a potem przeniósł się do Krynek. Mój ojciec był jego dobrym kolegą.

Jerzy Chmielewski

Na Prowady

Jak nakazuje tradycja tydzień po Wielkanocy, w poniedziałek 10 maja, święciłem groby na naszym ostrowskim cmentarzu. Tutejsza nazwa tego starodawnego zwyczaju to Prowady. Co ona oznacza? Tłumacząc wprost na język polski – przewodzenie. Takie słowo nie oddaje jednak ani krzty jego istoty, a przede wszystkim zawartej w nim duchowości. W ludowej tradycji katolickiej nazwa ta odnosi się do Niedzieli Przewodniej, czyli pierwszej po Niedzieli Zmartwychwstania. Z całą pewnością takie określenie przywędrowało z prawosławia.

Pry mahile baćkoŭ i prodkaŭ na mahiłkach u Wostrawie. Prowady, 10.05.2021. Fot. Joanna Chmielewska-Tomczuk

Prowady, które są odpowiednikiem obchodzonego 1 listopada katolickiego Święta Zmarłych, w tradycji cerkiewnej przypadają właśnie w pierwszą niedzielę po Wielkanocy. Ale na niektórych cmentarzach, tak jak naszym, przeniesione zostały na inne dni z uwagi na to, iż duchowni nie byli w stanie w ciągu jednego dnia być na innych na terenie parafii (u nas jeszcze w Grzybowszczyźnie oraz Szudziałowie).

Prowady sięgają jeszcze czasów pogańskich i zostały przez wschodnie chrześcijaństwo zaadaptowane jako święto zmarłych. Podobnie jak wiele innych pogańskich wierzeń, zwyczajów i obrzędów. Tak stało się chociażby z Jurjem – dawnym świętem wiosny, kiedy to nasi przodkowie czcili Jaryłę – boga wiosennych zasiewów, słońca i urodzaju. To dzień moich imienin, przypadających 6 maja, gdyż przed wiekami Cerkiew ustanowiła, aby w tym dniu czcić św. Hieorhija Pabiedanosca (Jerzego Zwycięzcę). Jest kilka wariantów pochodzenia i żywota tego świętego, ale kluczowe tu jest jego imię, wzięte z języka greckiego a oznaczające rolnika, chłopa. Czyli nawiązujące do Jaryły.

Dawniej Prowady wyglądały zupełnie inaczej niż dziś. Nikt na grobach nie zapalał zniczy i nie dekorował ich kolorowymi kwiatami. Taki zwyczaj upowszechnił się ledwie jakieś trzydzieści lat temu. Przedtem pilnowano tylko, aby mogiły nie zarastały zielskiem, a na Prowady kładziono na nich ufarbowane w łupinach cebuli jajka. To pozostałość tzw. wiosennych Dziadów, kiedy to nasi przodkowie na grobach urządzali nawet biesiadne uczty z alkoholem, łącząc się w ten sposób z duszami zmarłych bliskich i oprowadzając ich – przynajmniej w myślach – ze sobą (od tego wzięła się i archaiczna nazwa, która przetrwała do dziś).

Oczywiście jako chrześcijanie na Prowady święcimy groby, modlimy się za dusze zmarłych i dzielimy się z nimi paschalną radością. Ale jest to też okazja do spotkań z krewnymi i znajomymi.

W poprzednim liście pisałem o wielkanocnym zwyczaju wałokania. Długo nie mogłem ustalić, kiedy w moim Ostrowiu ta tradycja zanikła. Z kim nie rozmawiałem, wszyscy byli przekonani, że jeszcze przed wojną. I oto na Prowady spotkałem dwóch starszych znajomych, Gienków, którzy jak się okazało sami wałokali. I to kiedy? Jeszcze w latach pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych. Kanapielki śpiewała wspólnie młodzież obu wyznań. Najpierw w święta katolickie, a potem prawosławne. W latach pięćdziesiątych wałaczobnikam akompaniował na harmonii Stefan Tumialoŭ, katolik…

Jerzy Chmielewski

Był taki zwyczaj – wałokanie

Stawiam dolary przeciwko żołędziom, iż dziś nikt już nie jest w stanie nawet z grubsza wyobrazić sobie, jak dawniej wyglądała u nas Wielkanoc (Wialikdzień). Bo kto wie na ten przykład, co to takiego „wałokanie”? A jeszcze w okresie międzywojennym w naszym regionie żywa była niezwykła tradycja, określana właśnie tym słowem. To tzw. wielkanocne „kolędowanie”, czyli obchód domów z reguły przez kawalerów, śpiewających gospodarzom „wałaczobnyja” pieśni. Co ciekawe, tak podczas świąt katolickich, jak i prawosławnych.

Źródło: „Pieśni białoruskie ziemi sokólskiej” t. I, wyd. Fundacja Villa Sokrates,,Krynki 2012
Źródło: „Pieśni białoruskie ziemi sokólskiej” t. I, wyd. Fundacja Villa Sokrates, Krynki 2012

O „wałokani” pierwszy raz usłyszałem w dzieciństwie od rodziców. O tym, że był taki zwyczaj w Ostrowiu wspomina też Eugeniusz Czyżewski w niedawno wydanej przeze mnie książce „Echa ostoi utraconej” (nawet ładnie się rozchodzi). A dziesięć lat temu, kiedy byłem dyrektorem Gminnego Centrum Kultury w Gródku, wraz z mym przyjacielem, znakomitym etnografem muzykologiem Stefanem Kopą wydaliśmy trzy pokaźne zbiory pieśni białoruskich, zapisanych na ziemi gródeckiej i Sokólszczyźnie. W każdym z nich był jeden rozdział z „wałaczobnhymi” przyśpiewkami. Na żywo miałem jeszcze okazję ich posłuchać w wykonaniu zespołu „Kalina” z Załuk. Tak trochę na marginesie, to pewnie nikt już nie wie, łącznie z mieszkańcami tej wsi, iż ta miejscowość począwszy jeszcze z XIX wieku aż do czasów powojennych administracyjnie należała najpierw do „wołaści” Ostrów, gdzie była gminna kancelaria, a potem do gminy Szudziałowo. Do gródeckiej została przyłączona dopiero jakieś pięćdziesiąt lat temu.

Za „wałokannie”, które odbywało się w ciągu tygodnia po Wielkanocy, „wałaczobniki” otrzymywali gotowane ufarbowane w łupinach z cebuli lub świeże jajka, albo kiełbasę czy inne świąteczne specjały, a nawet czasami wino lub wódkę. Na koniec organizowali sobie poczęstunek i zabawę taneczną z dziewczętami.

Dalej na północ i zachód, pod Lipskiem i Knyszynem pieśni te – śpiewane po polsku, choć czasem z domieszką słów z mowy prostej – nazywano „konopielkami”. Podobno ma to coś wspólnego z konopiami.

Pochodzenie wyrazów „wałokannie”, „wałaczobniki” jest nieco zagadkowe. Czy wzięło się stąd, że młodzież wałaczyłasa – włóczyła się po wsi, wychwalając śpiewem zmartwychwstanie Chrystusa, czy ma raczej korzenie jaćwieskie? Tego już chyba się nie dowiemy.

Ze swego dzieciństwa pamiętam jeszcze słowo „wałaczonna”. Tak nazywano prezenty od chrzestnych – jakieś słodycze, kilka złotych i obowiązkowo ufarbowane jajka. Rodziło to u dzieci wielką radość, w święta z samego rana niecierpliwie wyglądały swych „chryszczonych”. Na takie prezenty dziś podobno mówi się, że „od zajączka”. Też ładnie, ale to już nie to.

Zamiast życzeń na Wialikdzień proponuję jedną z pieśni, wykonywanych niegdyś przez wałaczobnikaŭ. Została zapisana trzydzieści lat temu w Ostrówku.

Jerzy Chmielewski

Fot. Autor