Moja przygoda z genealogią (cz. 2)
Mam kilku znajomych, z którymi wymieniamy się czasem materiałami genealogicznymi. Szczególnie cenię sobie pomoc swej dalekiej kuzynki ze Stawropola w Rosji. Jej rodzina – z Nietupy – wyjechała za wschodnią granicę podczas repatriacji w 1945 r. To Karina Borysienko, z którą miałem okazję nawet spotkać się kiedyś osobiście. Trzy razy przyjeżdżała do Polski, by odwiedzić rodzinne strony swych przodków. Spotkała się tu z życzliwością wielu ludzi, którzy bezinteresownie okazali jej w tym pomoc. Dlatego, odwzajemniając się, sama pomaga znajomym i nieznajomym z Polski w rozczytywaniu i tłumaczeniu rosyjskojęzccznych wpisów metrykalnych i innych dokumentów. Ja również od blisko już dziesięciu lat korzystam z takiej życzliwej i bezinteresownej pomocy Kariny. Szczególnie sobie cenię przepisane przez nią w Excelu metryki z ostrowskiej cerkwi z XIX/XX w. A to dlatego, że jest tam funkcja wyszukiwania (Ctrl + F). Wystarczy wpisać nawet tylko trzy początkowe litery nazwiska i pojawią się odpowiednie informacje.

Wykorzystując taką możliwość wykonałem ostatnio karkołomną pracę i rozrysowałem drzewo genealogiczne Augustyńczyków z Ostrowia. Wprawdzie to nie moja rodzina, ale prababka Helena Helena Chmielewska (1841-1898) była od nich. Chciałem ustalić, z której linii, gdyż jej potomkowie w 1930 r. wyemigrowali do Brazylii.
Zajmowałem się tym – w wolnym czasie – ponad pół roku. Rozrysowane przeze mnie drzewo mierzy w poziomie ponad 1,5 m. Niestety nie wszystko zdołałem ustalić, pewne luki pozostały. Zdaję też sobie sprawę z możliwych błędów, gdyż do końca nie wiem, czy prawidłowo powiązałem ze sobą niektóre osoby. Szczególnie z wcześniejszych pokoleń. Dlatego porobiłem wydruki, które przekażę swym znajomym Augustyńczykom, by nanieśli poprawki i uzupełnienia. Oczywiście mogą one dotyczyć już tylko czasów nowszych, gdyż nie sądzę, by ktoś mocniej niż ja mógł wgłębić się w korzenie tego rodu.
Drzewo to zamieszczam w rubryce „Ludzie”. Dla mnie był to poligon doświadczalny, by móc zabrać się w końcu za własne drzewo genealogiczne, które na razie wyprowadziłem (od poł. XVIII w.) tylko po linii męskiej swoich przodków. Bardzo liczę na to, że zachował się wpis metrykalny pierwszego ślubu mego dziadka Mikołaja Chmielewskiego s. Klemensa. Ożenił się on kilka lat przed bieżeństwem (może w 1912 albo 1913 r.). Przed ewakuacją urodziły się mu dwie córki, które na zawsze zostały w Rosji, bo ich matka tam zmarła i trafiły do jakiegoś domu dziecka. W 1925 r. ożenił się drugi raz ze Stefanią Doroszkiewicz z Nietupy, po której z Kariną jesteśmy daleką rodziną.
Przepisaną przez nią bazę metryk w Excelu także udostępniłem na stronie Vostravo.pl. Niech zainteresowani sami teraz szukają tam swych korzeni rodzinnych. To jest fajne zajęcie, ale niezwykle czasochłonne.
Jerzy Chmielewski
Moja przygoda z genealogią (cz. 1)
Niedawno znajomy z fejsbuka przysłał mi zdjęcie opuszczonej mogiły na cmentarzu w Grzybowszczyźnie. Spoczywa w niej Anastazja Filipik. Takie właśnie nazwisko i nosi znajomy, a pochodzi z Góran. Podejrzewa zatem, że zmarła mogła należeć kiedyś do jego rodziny. Zapytał, czy w swoich archiwach mam na jej temat jakieś informacje. Ale na krzyżu nie napisano, tak jak zazwyczaj na innych, kiedy zmarła i ile lat dożyła. Na imię miała Anastazja, to pewne. Ale jeśli była mężatką, jej panieńskie nazwisko było inne. Należałoby sprawdzić, czy ten grób jeszcze ktoś odwiedza, albo popytać ludzi na cmentarzu w pierwszą niedzielę po Wielkanocy, czy też na Haławasieka (11 września). Właśnie wtedy na cmentarzu w Grzybowszczyźnie odbywa się święcenie grobów. I taką radę dałem znajomemu.

Podobnych próśb otrzymuję więcej. Przez lata zgromadziłem rzeczywiście ogromną bazę informacji o przodkach z Ostrowia i okolicznych miejscowości. To przede wszystkim spisy ludności z lat 1789, 1815, 1845, 1870 i 1905 oraz powojenne książki meldunkowe sołtysów. Do celów genealogicznych szczególnie przydatne są wpisy metrykalne parafii prawosławnej w Ostrowiu oraz katolickich w Szudziałowie i Krynkach z XIX i pocz. XX w. Zachowało się ich wcale niemało, choć nie zawsze da się je odczytać. Przechowywane są w archiwach diecezjalnych w Białymstoku – cerkiewnych przy ul. Świętego Mikołaja i kościelnych przy ul. Warszawskiej. W dużej części metryki te znajdują się już w zbiorach Archiwum Państwowego w Białymstoku przy ul. Mickiewicza. Trochę z nich także na skanach, które można swobodnie przeglądać w Internecie.
Cdn
Jerzy Chmielewski
Kotu na ratunek!
Krajobrazowi naszych wsi niezwykłego uroku dodawały niegdyś studnie. Po doprowadzeniu wodociągu często stają się one bezużyteczne, a te na ulicy – bezpańskie, przez co nieraz zaniedbane i niebezpieczne. Był taki zabobon, że jak ktoś idąc do studni po wodę przejdzie ulicę z pustymi wiadrami, to lepiej zawrócić. Inaczej przejeżdżającemu przydarzy się nieszczęście. Dziś jednak widok z takim „niebezpieczeństwem” należy już do rzadkości.

W moim długim na kilometr Ostrowiu (Południowym) dawniej były tylko dwie studnie, a przy nich krypy (wydrążone w grubym pniu dębu poidła dla krów i koni). W naszej dolinie do wody nie jest tak głęboko, bo tylko osiem kręgów, ale w znajdującej się na wzgórzu drugiej części wsi już nawet dwadzieścia kilka. A najgłębiej na plebanii przy cerkwi, bo prawie czterdzieści. Z tego powodu tam studni bardzo długo nie było, potem – w czasach PRL – korzystała z niej też szkoła i mieszkający w niej nauczyciele. Teraz nie ma po niej śladu, kilkanaście lata temu, gdy zbudowano nową plebanię, chyba ją zasypano.
Nasza wspólna studnia jest obecnie w nieco innym miejscu niż poprzednia, która była jeszcze z żurawiem i ścianami z drewnianych bierwion. Znajdowała się, w co trudno uwierzyć, pośrodku ulicy. Kolidowała przejazd furmankom (żeleźniakom), bo trzeba było ją ominąć. Dlatego z czasem ją zlikwidowano i wykopano nową już na skraju ulicy.
Począwszy od lat 70. ubiegłego wieku gospodarze zaczęli kopać własne studnie już na własnych podwórkach. Moi rodzice zdecydowali się na to w 1981 r. Było to na wakacjach, dlatego widziałem na własne oczy jak majster z Ozierskich (Gudol) ją nam kopał. Kilka lat temu samodzielnie zrobiłem dla niej nową estetyczną konstrukcję.
I oto niedawno, ze dwa tygodnie temu, przy studni przydarzyła mi się nie lada przygoda. Późnym wieczorem, gdy było już ciemno, nabierałem wodę do wiader, by podlać warzywa w ogródku. Naraz słyszę jakieś poruszenie. To po podwórku ganiały się dwa koty. Nagle jeden z nich – uciekający – z dwóch metrów dał susa na… studnię. W ciemności nie zauważył, że klapa była uchylona i… wpadł do środka. Usłyszałem głośny plusk, a następnie jeszcze głośniejsze przeraźliwe miauczenie.

Natychmiast pobiegłem do domu po latarkę. Gdy oświetliłem nią wnętrze studni, ujrzałem wystraszonego zwierzaka, całego w wodzie, chwytającego się chropowatej powierzchni cembrowiny. Szczęście w nieszczęściu, że z wody sterczał kawałek deski, która wpadła mi, jak robiłem nową zabudowę i jej potem nie wyjąłem. Kot miał za co się uczepić.
Początkowo próbowałem ratować kociaka, opuszczając mu wiadro. Za nic jednak nie chciał do niego wskoczyć. Pomyślałem, czy nie wezwać straż pożarną, która do tego typu wypadków też przyjeżdża. Ale bałem się, że do tego czasu kot mi się utopi.

Dlatego postanowiłem wejść do studni po drabinie. Szybko poprosiłem tylko sąsiada, by mnie asekurował. Kiedy zszedłem do połowy, zobaczyłem że kotek w końcu uczepił się łańcucha wiadra, które wciąż pozostawała opuszczone. Wtedy dałem sygnał sąsiadowi by ciągnął do góry.
W ten sposób kot został uratowany. Na szczęście okazało się, że nic mu się nie stało. Był tylko cały mokry i wystraszony. Ale nazajutrz już wysechł i ze smakiem zjadł śniadanko.
Jerzy Chmielewski
Dziadźko Michaś (26.06.1925-17.06.2023)
W ubiegłym tygodniu odbył się pogrzeb Michała Chmielewskiego, mego dalekiego kuzyna z Ostrowia Południowego. Był to człowiek – epoka. Dożył niemal 98 lat. Doświadczył przedwojennej nędzy, okrucieństwa okupacji hitlerowskiej, „budowy socjalizmu” w Polsce Ludowej, wreszcie upadku komunizmu.

Był pierwszym z naszej wsi, który zdobył wyższe wykształcenie. Studiował dziennikarstwo w Petersburgu, wtedy Leningradzie. Kiedy przyjeżdżał do domu – dwa, trzy razy w roku – matka Volha szykowała mu kilkanaście koszul, które przez nią uprane kijanką w stawie i wyprasowane żelazkiem z „duszą” zabierał ze sobą z powrotem.

Fot. z książki „I tak bywało”
Po studiach w 1953 r. krótko pracował w Lublinie w „Sztandarze Ludu”, a potem już w Białymstoku, najpierw w „Gazecie Białostockiej”, a następnie w redakcji tygodnika białoruskiego „Niwa” – od początku jego istnienia (powstał w 1956 r.) do przejścia na emeryturę w 1988 r. Z tego właśnie czasu, już bardzo odległego, zapamiętało go najwięcej osób. Jako dziennikarz zawitał do niemal każdej wsi wschodniej Białostocczyzny. Zawsze serdeczny, uśmiechnięty, miły.
Bardzo często przyjeżdżał do rodziców. Pamiętam, jak w połowie lat siedemdziesiątych przy takiej okazji odwiedził naszą szkołę w Ostrowiu, by zrobić materiał do „Zorki”, dziecięcego dodatku w „Niwie”. Traf chciał, że tego dnia akurat byłem nieobecny. Zrobiło mi się żal, gdy nazajutrz od kolegów dowiedziałem się, iż dziadźko Michaś, jak go we wsi nazywaliśmy, ich sfotografował, a mnie nie. Ale nic straconego. Wówczas nosiłem aparat ortodentyczny i co miesiąc jeździłem na wizyty kontrolne do poradni w Białymstoku. Miałem zaledwie dwanaście lat, a podróżowałem już samodzielnie. Przy okazji najbliższej wizyty u ortodonty postanowiłem zajść do redakcji „Niwy” i poprosić dziadźka, aby mnie także sfotografował. Nie było problemu, zrobił nawet oddzielny artykulik, w którym opisał mnie jako wyróżniającego się ucznia. Pochwaliłem się też sukcesami w konkursie wiedzy pożarniczej, w którym doszedłem do etapu wojewódzkiego.

Fot. z książki „I tak bywało”
Nasze drogi zeszły się na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy w „Czasopisie” stawiałem swe pierwsze kroki dziennikarskie. Nasza redakcja mieściła się obok „Niwy”. Michał Chmielewski, mimo że był na emeryturze, często tam zaglądał. W 1995 r. złożyłem mu na komputerze książkę „I tak bywało” z wyborem jego tekstów, opublikowanych w „Niwie”. Potem ukazały się one jeszcze w przekładzie na język polski, przetłumaczone przez Wiktora Szweda.
Długie lata spotykaliśmy się na białoruskich festynach, przeglądach piosenki białoruskiej, a także na cmentarzu w Ostrowiu na Władzimiera, gdy przyjeżdżał na grób rodziców Ivana i Volhi.

Fot. Jerzy Chmielewski
Michał Chmielewski miał wspaniałą dewizę życiową. Zamieścił ją na początku książki „I tak bywało”:
Życcio pryhożaje. I treba jaho prażyć pryhoża, adkinuŭszy zajzdrasć, złość, kryvadusznaść, chłuślivaść, żorstkaść…
Życie jest piękne. I trzeba je pięknie przeżyć, odrzucając zazdrość, złość, obłudę, kłamstwo, okrucieństwo…
Te słowa przypomniałem w krótkiej mowie pożegnalnej, którą wygłosiłem po białorusku na cmentarzu prawosławnym na Wygodzie. Nabożeństwo żałobne w cerkwi Świętego Ducha na Antoniuku celebrowało czterecch duchownych, w tym o. Aleksander Klimuk, obecny wieloletni już proboszcz parafii w Ostrowiu i poprzedni – o. Andrzej Berezowiec, którego zastąpił w 1982 r.

Fot. Jerzy Chmielewski
Na pogrzebie zebrała się liczna rodzina, w tym bliscy rodem z Ostrowia – Chmielewscy, Czyżewscy. Michał Chmielewski doczekał się ośmiorga wnucząt, dwanaściorga prawnucząt i dwoje praprawnucząt. Spoczął obok żony Galiny zdomu Filipik, która pochodziła z Góran.
Viecznaja pamiać!
Jerzy Chmielewski
Gościniec Plantański
Ta legendarna droga jeszcze istnieje. Lepiej nią jednak nie jechać, by nie ugrzęznąć w błocie lub zakopać się w piasku. Szczególnie na początkowym odcinku z Krynek do Plant, czyli Nowej Świdziałówki. Dalej ta historyczna droga już jest w lepszym stanie, miejscami wyżwirowana przez Lasy Państwowe.

Powiadają, że tędy w 1812 r. maszerowały wojska. Dlatego po tym starodrożu biegnie dziś turystyczny Szlak Napoleoński. Od Krynek przez Nową Świdziałówkę, Borsukowiznę, Nowosiółki, Królowy Most do Żedni. Ma długość 33 km i jest oznakowany kolorem niebieskim. Nazwa szlaku nawiązuje do historycznego Traktu Napoleońskiego, ale jak podają przewodniki turystyczne prowadzi nim jedynie przez 5 km. Który to konkretnie odcinek, tego już nie precyzują.
We wpisie Wojska napoleońskie w Ostrowiu z przytoczonych przeze mnie raportów rosyjskich oficerów wynika, że traktem tym wycofywała się część austriackiej dywizji z Ostrowia. Aby móc zrozumieć ten manewr, należy przyjrzeć się ówczesnym szlakom komunikacyjnym w naszej okolicy. Na mapach z przełomu XVIII i XIX wieków są zaznaczone drogi w kierunku Białegostoku, biegnące podobnie jak obecnie. Jedna z nich wiedzie przez Talkowszczyznę i Supraśł, druga – troszeczkę dłuższa – obok Kłyszawki (Nowej Świdziałówki wtedy jeszcze nie było) w kierunku Nowosiółek koło Królowego Mostu, skąd skręcała równolegle do dzisiejszej szosy bobrownickiej. Były to istniejące od średniowiecza przejścia przez puszczę – leśne trakty z przeprawami przez rzeki Słoja, Sokołda i Supraśl oraz liczne mniejsze cieki wodne i mokradła. Droga przez Talkowszczyznę była trudniejsza do pokonania ze względu na szersze i głębsze koryta rzeczne. Dużą przeszkodą komunikacyjną na tej trasie było też piaszczyste wzniesienie w Kopnej Górze, od czego zresztą to miejsce wzięło swoją nazwę, gdyż w piachu zakopywały się tam furmanki.
Stacjonująca w Ostrowiu dywizja Austriaków zatem podzieliła się na dwie części – jedna z lekkim ekwipunkiem udała się drogą na Supraśl, a druga z armatami i wojskowym taborem poszła na Planty w kierunku Królowego Mostu.
Na turystycznym Szlaku Napoleońskim w odległości jakichś pięć kilometrów od Krynek, mniej więcej na wysokości Ostrowia Południowego, znajduje się spore wzniesienie. Kiedyś było jeszcze wyższe, ale obniżono go, wykopując kilkusetmetrowy wąwóz. Odcinek ten został dodatkowo utwardzony kamieniami. Ślady tego bruku są widoczne do dziś. Oczywiście zrobiono tak, by ten odcinek udrożnić, bo był dla fur trudno przejezdny, podobnie jak w Kopnej Górze.
Można by sądzić – i takie do dziś panuje przekonanie – że zrobiono to na potrzeby przemarszu wojsk napoleońskich w 1812 r. Niektóre źródła podają, że francuska Wielka Armia szła tędy na podbój Rosji. W rzeczywistości w pochodzie na wschód Napoleon wybrał dogodniejszą komunikacyjnie trasę. Jego armia 24 czerwca 1812 r. przekroczyła Niemen, idąc ze strony Prus w kierunku Królewca.
W drodze powrotnej oddziały napoleońskie wycofały się z Krynek do Ostrowia w pośpiechu. Kto i kiedy zatem wybrukował tamten odcinek traktu? Należy sądzić, że było to przed 1812 r. Tą drogą bowiem wożono do Krynek zboże i inne płody rolne z dworu Świdziałówka, założonego ok. 1770 r. przez podskarbiego Antoniego Tyzenhauza. Polepszenie jej przejezdności wpisuje się zatem w działania ekipy tego wielkiego reformatora dóbr państwowych na Grodzieńszczyźnie.
Mało kto już dziś wie, że historyczna nazwa tej drogi to Plantaŭski haściniec (Gościniec Plantański). Takiego określenia od wieków powszechnie używali mieszkańcy Ostrowia i okolic. Droga ta prowadzi bowiem do wsi Planty (urzędowo Nowa Swidziałówka). Nazwa ta ma bardzo stary rodowód, sięgający jeszcze czasów jaćwieskich, kiedy słowem planta określano właśnie gościniec. Szlak ten powstał zatem jeszcze w średniowieczu. Jako przebicie przez gęstwiny Puszczy Kryńskiej…
Jerzy Chmielewski