Fest na Ziełnu

Ta fotografia ma już prawie pół wieku. Czy ktoś jeszcze pamięta, że dawniej na festach-odpustach sprzedawano piwo? I nie takie jak dzisiejsze – chemiczne, ale naturalne i bardzo smaczne. Kawalerka na zdjęciu raczy się za murem cerkiewnym ostrowskiej cerkwi piwem z rozlewni w Krynkach. Na etykiecie nie było nazwy, po prostu „Piwo” (z terminem ważności tylko do kilku dni, bo potem robiło się kwaśne). Do Krynek przywożono je w beczkach z browaru w Suwałkach i rozlewano do butelek. Do dziś pamiętam tamten smak i pianę na ustach…
Jutro w naszej parafii główne święto – Zaśnięcia Bogurodzicy, czyli Ziełna. Będzie bardzo uroczyście, przybędzie nawet archirej. Nasza cerkiew została wyświęcona dokładnie siedemdziesiąt lat temu. Zbudowano ją w miejscu drewnianej, spalonej przez cofające się wojska rosyjskie w sierpniu 1915 r.
Odwieczna nazwa Ziełna pochodzi od święcenia tego dnia przeplatanych kwiatami i innym „zielem” wianków zboża. Ten zwyczaj, pochodzący jeszcze z czasów pogańskich, zachował się do dziś. Poświęcone wianki, wkopane potem na polu po posianiu żyta, mają przynieść dobry plon w kolejnym roku.
W latach 70. i 80. XX w. na Ziełną w Ostrowiu była też zabawa taneczna. Imprezy te były sławne na całą okolicę. Odbywały się pośrodku wsi na płaszczadce – ogrodzonym szpalerem zielonych brzózek „parkiecie” z desek, potem na wylanym betonie, nad którym w tańcu unosiły się kłęby kurzu i trzeba było od czasu do czasu zlewać go wodą.
Byłem współorganizatorem kilku takich zabaw. Grały na nich zespoły z Góran, Sokółki, Gródka… Było, jak to dziś się mówi, wielokulturowo. Tańczono przy piosenkach polskich, białoruskich, rosyjskich, ukraińskich, jak też ówczesnych hitach międzynarodowych. Orkiestra miała w swym repertuarze przeboje Czerwonych Gitar, Laskowskiego, Pugaczowej, Boney M., ABBY…
Dzisiejsze potańcówki na gminnych imprezach do tamtych się nie umywają. Na naszych zabawach orkiestra grała na podeście na żywo – dwie gitary, akordeon (choć były czasem już i elektryczne „organy”), trąbka lub saksofon i obowiązkowo perkusja. O playbacku nie było mowy. Kto to widział, aby grać jak dziś bez perkusji i udawać, że się śpiewa puszczając ze sceny gotowe nagrania?!
Bilety sprzedawaliśmy do północy. Wtedy orkiestra zaczynała grać „Na falach Dunaju” i był „walczyk czekoladowy”. Następnie szliśmy z muzykantami na kolację – oczywiście zakrapianą alkoholem. W przerwie młodzież oblegała bufet „obficie zaopatrzony”.
Zdarzały się też bójki. Pewnego razu napadły Krynki. Chuligani się przeliczyli. Odpór dali młodzi i starzy. Ktoś potem trafił do szpitala, kogoś sądzono za rozerwaną marynarkę…
Jerzy Chmielewski
Wszystkie koty Siarhieja
Trzy tygodnie temu zmarł Siarhiej Ł., jeden z ostatnich autochtonów w naszym Ostrowiu. Był trochę dziwny, żył we własnym świecie, we śnie rozmawiał z Bogiem. Ale nigdy po polsku, co zawsze podkreślał, tylko tak jak w cerkwi. Opowiadał mi, że raz przyśniło mu się, że Bóg miał powiedzieć, że będzie żył dokładnie 122 lata. I w to wierzył. Chociaż był coraz bardziej schorowany, być może ten sen trzymał go przy życiu. Zdążył przekroczyć osiemdziesiątkę.

Nigdy się nie ożenił, emeryturę wyrobił w Białymstoku, gdzie miał też mieszkanie w bloku. Najczęściej przebywał jednak w Ostrowiu. Pracując na trzy zmiany przyjeżdżał tu zawsze w tygodniu oraz na sobotę i niedzielę, wracał do Białegostoku ostatnim autobusem w poniedziałek po południu. Na emeryturę przeszedł ponad dwadzieścia lat temu i wtedy w rodzinnym domu osiadł już na stałe.
Siarhiej uprawiał dla siebie warzywa, miał własne kartofle, trzymał stadko kur oraz trzy psy i gromadę kotów. Na jego podwórku i przed płotem zawsze rosło mnóstwo kolorowych kwiatów, o które pieczołowicie dbał. Śmierć miał lekką, niemal do końca swych dni pozostawał aktywny. Z domu karetka pogotowia zabrała go do szpitala w Sokółce, gdzie wkrótce zmarł. Został pochowany na ostrowskim cmentarzu.
Gdy zabrakło gospodarza, psy uśpił weterynarz, a kury ktoś z rodziny zabrał do Białegostoku. Pozostały jeszcze koty i to aż dwadzieścia. Duże i małe. Wieś trochę je dokarmiała, głównie dzieci (sołtysa i letników).
Kilka dni temu na wypoczynek do Ostrowia przyjechała z Warszawy moja córka z mężem. Losem bezdomnych kotów natychmiast się zainteresowali. Gdy podeszli do bramki przy domu Siarhieja (klucz do furtki miał sołtys), zobaczyli straszny widok. Kociaki były wychudzone, schorowane, prawie umierające, a małe jak się okazało zarobaczone, niektóre z wypadającymi ślepiami. Córka zaniosła im pod bramkę picie i jedzenie, zadzwoniła do jednej, drugiej fundacji po pilną pomoc (było akurat święto państwowe i urząd miejski w Krynkach nie pracował). Uzyskała je u wolontariuszy przy schronisku dla zwierząt w Sokółce. Do ich fundacji zawiozła z mężem koty, wyłapując je przed bramką, w czym pomogły inne osoby ze wsi. Obejrzał je weterynarz, zostały odrobaczone, wysterylizowane i wykastrowane. Gdy dojdą do siebie, wrócą „na miejsce bytowania”, bo takie są przepisy.
Zgodnie z prawem opieka nad bezdomnymi zwierzętami spoczywa na gminie. Urząd Miejski w Krynkach ma obowiązek pokryć koszty dla sokólskiej fundacji. Jej pismo w tej sprawie córka już złożyła. Gmina oczywiście może później żądać zwrotu pieniędzy od rodziny, ale nie będzie to łatwe. Siarhiej był z nią skłócony, a procedura spadkowa na pewno zajmie dużo czasu.
Dla samorządów jak wiadomo taki problem jest drugorzędny, niczym dodatkowy balast. Ale każdego roku muszą uchwalać programy opieki nad zwierzętami bezdomnymi na swoim terenie. Rada Miejska w Krynkach taki dokument uchwaliła w marcu. Jest on niespójny. Z jednej strony napisano, że „na terenie gminy Krynki problem kotów wolno żyjących nie występuje”. Jest to nieprawda, choć nie chodzi tu o koty pozostawione przez Siarhieja, ale tzw. dzikie, które wszak pałętają się po wsiach, polach i lasach. Jeden z paragrafów programu mówi jednak o zapewnieniu im przez gminę „wody pitnej w miejscach ich przebywania oraz w miarę możliwości schronienia, w szczególności na okres zimowy”. Taką budkę widziałem jesienią przy drodze z Krynek do Ostrowia. Myślałem że to dla uchodźców, bo było to w czasie kryzysu na granicy. Nie wiem jednak czy jakieś koty tam zaglądały.
Nadrzędna w stosunku do programu uchwała o ochronie zwierząt taki przypadek jak ten lepiej precyzuje. Zgodnie z zawartą tam definicją pozostawione przez Siarhieja koty to zwierzęta domowe, które stały się bezdomne. Na podstawie decyzji burmistrza powinny zostać odebrane i przekazane schronisku dla zwierząt. Jak mówi ustawa taka decyzja jest podejmowana z urzędu po uzyskaniu informacji od policji, lekarza weterynarii lub „upoważnionego przedstawiciela organizacji społecznej, której statutowym celem działania jest ochrona zwierząt”. Ten warunek został spełniony.
Jerzy Chmielewski
Ignorancja władzy
Chociaż byłem samorządowcem i w tej roli zajmowałem nawet eksponowane stanowiska, to od dłuższego już czasu staram się w tę tematykę za bardzo nie wchodzić. Teraz w swym życiu mam ważniejsze dla mnie priorytety i robię wreszcie to, co naprawdę lubię. Dużo piszę i to o czymś ponadczasowym, a bieżącymi sprawami wokół niech zajmują się inni.
Nie mogę jednak obojętnie patrzeć na lokalną politykę w kwestii poszanowania dziedzictwa i historii naszego niezwykłego wielokulturowego regionu, co przekłada się na świadomość kolejnych przecież pokoleń. Lekceważąc te wartości bezpowrotnie tracimy wielkie kulturowe bogactwo, pogardzając jednocześnie spuścizną przodków, nawet swych ojców i dziadów.

Ktoś powie, że to nie jest najważniejsze, bo historię piszą współcześni mieszkańcy, którym bardziej potrzebna jest w gminie hala produkcyjna na dwieście osób, nowe drogi, komfort i dostatek w życiu z piwkiem przy grillu lub telewizorze niż jakieś zabytki, pomniki historii, monografie miejscowości, tradycyjna architektura i krajobraz. Tymczasem jest to ze sobą ściśle powiązane, co pokazują bogate kraje Europy, gdzie tak lubimy zwiedzać atrakcje turystyczne.
Oto dowiaduję się, że na najbliższej sesji Rady Miejskiej w Krynkach ma być przyjęty Gminny Program Opieki nad Zabytkami na lata 2022-2025. To wymóg ustawowy, odgórny. Taki program w praktyce jest czystą formalnością, bezrefleksyjnie przyjmowany w każdej gminie. W praktyce wygląda to tak, że jego opracowanie urzędy zlecają za niemałe pieniądze firmom zewnętrznym, które mają gotowe szablony. Jedynie podnajmują kogoś do napisania rysu historycznego. Nie wiem kto to zrobił dla Krynek, ale z powierzonego zadania wywiązał się niezbyt rzetelnie. Dla przykładu w rozdziale tym czytamy, że „w dokumentach Wielkiego Księstwa Litewskiego ziemie te zawsze określano jako Podljasze, a według etymologów nazwa ta miała oznaczać ziemie należące do Lachów”. Nic bardziej mylnego. Podlasie – dawniej Podlasze – nazwano tak jako tereny w sąsiedztwie Polaków („Lachów”).
Ani słowem nie wspomniano o języku prostym, będącym przecież jakże ważnym składnikiem tutejszego dziedzictwa.
W wykazie zabytków na terenie gminy ujęto niemało, bo ponad siedemdziesiąt obiektów – m.in. jeden kościół, siedem cerkwi, synagogę, meczet i liczne cmentarze, przeważnie prawosławne. W wachlarzu zagrożeń dla ich przetrwania w przyszłości, jak też kultywowania pamięci o dziedzictwie kulturowym i historii gminy zawarto całkiem sporo sensownych spostrzeżeń. Oprócz problemów natury finansowej, wynikających z deficytu budżetowego samorządu wskutek nakładania przez rząd nowych zadań bez dodatkowych funduszy na ich realizację, wskazano też na brak zainteresowania tradycją i folklorem ze strony młodzieży, czy kształtowanie nowej zabudowy bez uwzględnienia tradycyjnego charakteru architektury i krajobrazu.
Ale już przeciwdziałań władz lokalnych w celu zniwelowania tych zagrożeń zbyt wiele nie wskazano. Za ciekawe można uznać propozycje digitalizacji dawnych zdjęć z archiwów rodzinnych mieszkańców czy też oznakowanie zabytków. To ostatnie miałoby być sfinansowane przez powiat. Można się domyślić, że tym w głównej mierze jest podyktowane przyjęcie takiego programu. Nie wiadomo tylko jak to ma wyglądać w praktyce. Tak się składa, że pracując w Gródku i Michałowie przyczyniłem się do ustawienia tablic z oznakowaniem miejsc historycznych na terenie tych gmin. Zresztą wcześniej pojawiły się takie także w Krynkach. Ale to rozwiązanie tymczasowe. Takie plansze nie są trwałe, blakną. Umieszczonych tam treści jednak i tak mało kto czyta. Dlatego należałoby się ograniczyć do niewielkich estetycznych tablic lub znaków, najlepiej wygrawerowanych lub odlanych w metalu.
W programie ujęto też popularyzację miejscowej historii, dziedzictwa kulturowego na łamach gazety samorządowej oraz podczas gminnych dożynek. Sęk w tym, że prasa lokalna w Krynkach to też już historia. Skończyło się to dwadzieścia lat temu, gdy wydawałem tu miesięcznik „Tutaj”, gdzie zresztą popularyzowanie dziedzictwa kulturowego było jednym z moich priorytetów. A ostatnie dożynki w gminie odbyły się jeszcze w czasach PRL.
W liczącym ponad sto stron dokumencie ani słowem nie wspomniano o potrzebie wydania monografii gminy. Inne samorządy dawno o tym pomyślały. Ostatnio taka publikacja ukazała się w sąsiedniej gminie Gródek. Jeszcze dziesięć lat temu, gdy tam pracowałem, mocno dopingowałem w tym autorce, emerytowanej dyrektorce podstawówki. Wystarałem się nawet o unijne fundusze, ale publikacja wymagała jeszcze wielu lat przygotowań. Niestety efekt popsuła nadgorliwość gospodarza gminy. Monografię wydano z dużą fotografią „wodza” na początku, niczym w czasach stalinowskich.
Wydanie takiej publikacji w Krynkach nie wymaga tyle czasu. Niemal gotową ma ją miejscowa pasjonatka miejscowej historii Cecylia Bach-Szczawińska. Może warto odrzucić osobiste animozje. Chodzi wszak o rzecz ponadczasową, także dla przyszłych pokoleń.
W ostatnich latach na terenie gminy odnowiono wiele zabytków, głównie sakralnych. Prace sfinansowano przede wszystkim z funduszy zewnętrznych, w tym unijnych. Dobrze działa w tym zakresie LGD Szlak Tatarski. Ale oto dowiaduję się, że niedawno Powiat Sokólski założył nową Lokalną Grupę Działania. Stało się tak z inicjatywy sokólskiego starosty, przedstawiciela partii rządzącej w powiecie, który najpewniej pragnie przez to mieć większy wpływ na przyznawanie gminom dotacji.
Pieniądze na ochronę zabytków będą potrzebne bez przerwy. Tym bardziej, że jakość wykonywanych prac konserwatorskich i robót budowlanych często pozostawia wiele do życzenia. Jak w przypadku słynnej cerkwi w Grzybowszczyźnie, gdzie niemal od razu po zakończeniu remontu zaczęła odpadać elewacja z fundamentów.
Rysuje się coraz poważniejszy problem z utrzymaniem zabytkowych świątyń prawosławnych w wyludnionych wsiach całego Podlasia. Nieuniknione jest finansowe wsparcie państwa, inaczej z czasem popadną w ruinę. W zlaicyzowanych krajach Europy Zachodniej opustoszałe zabytkowe kościoły pozamieniano w państwowe muzea. W Niemczech wystawiane są na sprzedaż, a nowi prywatni właściciele urządzają w nim hotele, sklepy a nawet mieszkania. Na Morawach w Czechach gmina niedawno wyremontowała kaplicę i przejęła ją na własność. Nadal odprawiane są w niej msze, a kapłana utrzymuje samorząd. Poza tym służy mieszkańcom na organizację uroczystości rodzinnych.
Jerzy Chmielewski
Wojna z kretem
Kret zaczął ryć jeszcze w lutym. Przed domem codziennie musiałem rozgarniać kopce ziemi, które łapskami wypychał spod murawy. Szkodnik bezlitośnie niszczył moje zadbane podwórko. Musiałem przeciwdziałać. Chwyciłem wetkniętą w ścianę stodoły długą metalową szpilę, którą upinałem dawniej łańcuch krowom na pastwisku. Wbijając ostrze młotkiem wokół kopca chciałem kreta wystraszyć, aby sobie stąd poszedł. Szybko tego jednak zaniechałem, bo po pierwsze nic to nie dało, a po drugie uświadomiłem sobie, że futrzak wszak jest pod ochroną, a mogłem go przecież szpilą przebić na wylot i ukatrupić.

W kolejnych dniach i tygodniach próbowałem innych i jak się okazało równie nieskutecznych metod, choć tak zachwalanych w artykułach i komentarzach w Internecie. Na nic zdało się zatem wtykanie butelek do kopców, licząc na to, że gwizd powietrza z szyjki odstraszy szkodnika. Podobnie jak hałas brzęczących na wietrze wiatraczków. Nie pomogło też wlewanie do nory smrodliwych płynów.
Moja cierpliwość sięgnęła zenitu i postanowiłem wykurzyć kreta – dosłownie – za pomocą gumowego węża podłączonego do rury spalinowej samochodu. Kiedy to zrobiłem, całe moje podwórko zadymiło niczym tlące się torfowisko. Ktoś przechodził akurat ulicą i złapał się za głowę się, widząc unoszące się opary dymu. Myślał, że to auto płonie.
Kret przestał ryć. Moja radość była jednak przedwczesna. Po kilku dniach, kiedy smród spalin z nor wywietrzał, szkodnik za swoją robotę wziął się ze zdwojoną siłą. W końcu wyprowadził mnie z równowagi. Przestało mnie obchodzić, że to chroniony gatunkiem i postanowiłem go zniszczyć. Nawkładałem do nory mięsa obtoczonego w trutce na szczury. Pech chciał, że mój wróg powypychał je wraz z ziemią na powierzchnię. Nocą zbiegły się koty i zrobiły sobie ucztę. Potem kilka dni pałętały się po ulicy jak osowiałe, a jeden gdzieś przepadł. Najpewniej zdechł, ale nie tyle przez kreta co raczej ze starości, bo i tak ledwo już powłóczył łapami.
Pomyślałem jeszcze, by do nor powkładać kawałki karbidu, zalać benzyną i podpalić. Od takiego zamiaru jednak odstąpiłem, bo mój kret mimo wszystko nie zasłużył na piekielną śmierć w ogniu jak w czasach średniowiecznej inkwizycji. Mamy przecież XXI wiek. Pomyślałem, że zgładzę go w cywilizowany sposób, bez męczarni, biorąc przykład zza oceanu, czyli kary śmierci na krześle elektrycznym.
Nazajutrz do nory wsadziłem drut i podłączyłem go zaizolowanym wtykiem do fazy w gniazdku w sieniach. Dowiedziałem się, że krety najbardziej uaktywniają się nad ranem. Żeby wcześnie nie wstawać, prąd włączyłem przed pójściem spać. Ze snu wyrwały mnie piski za oknem. Oho, poczułem satysfakcję, pewien że mego wroga dosięgła wreszcie kara.
Wygramoliłem się z łóżka, słysząc jakby czyjeś słowa. Nie do wiary, porażony prądem kret przemówił ludzkim głosem! Po chwili okazało się, że było ich dwóch i gadali do siebie po imieniu:
– Jasiek, stój, muszę się odlać.
– Chwyć się, Mirek, sztachety i lej do ogrodu ile wlezie.
Po krótkiej przerwie:
– Ty, ale coś szczypie mnie za jaja.
– A mówiłem, żebyś nie popijał wódy napojem energetyzującym…
Jerzy Chmielewski
P.S. Opowiastkę tę ubarwiłem fantazją literacką Sokrata Janowicza z jego opowiadania „Zmahannie z poŭcham” z 1997 r. A kret rzeczywiście od zimy grasował przed mym domem w Ostrowiu. Kilka dni temu w końcu się go pozbyłem. Wpadł w zastawioną pułapkę, kupioną w sklepie ogrodniczym.
Egzotyczna sowa na Sojczynaj Horcy (Sójczym Wzgórzu)
Już ponad miesiąc odkąd tuż przy naszej wsi niemal codziennie urządzane są bezkrwawe łowy na pojedynczego ptaka. Fotograficy przyrody i ornitolodzyz Polski i ze świata ściągają tu, by upolować zdjęcie sowy jarzębatej. Przyleciała tu jesienią z dalekiej północy, gatunek ten zamieszkuje tajgę i masywy leśne od Norwegii po Kamczatkę i Sachalin oraz w Kanadzie i na Alasce.

Tak jak we wczesnym średniowieczu za Bałtyk zapuszczali się Wikingowie, tak i dotąd stamtąd przylatuje tu czasem ten egzotyczny dla nas gatunek sowy. Nazwano ją jarzębata, gdyż upierzenie ma podobne do jarząba – jastrzębia.
Takiego niecodziennego ptaka, który przylatuje tu na zimę, ktoś pod koniec grudnia wypatrzył jakiś kilometr od Ostrowia Południowego w porolniczym lasku na wzniesieniu przy drodze do Krynek. To wzgórze dawniej nazywano u nas Sojczyna Hara, czyli Sójcze Wzgórze. Może od sójki, a może od jakiegoś Sojki, który miał tu pole. Jest takie nazwisko, choć równie dobrze mogło to być przezwisko. Alb też była to Zojczyna Hara, czyli wzgórze jakiejś Zoi, a „z” z czasem przeszło w „s”… Mogło tak być.
Wieść o niecodziennym gościu natychmiast rozeszła się wśród pasjonatów rzadkich gatunków przyrody w kraju i za granicą. W kierunku naszego Ostrowia zaczęły podążać sznury aut niczym przed wojną pielgrzymki do „proroka” Eljasza.
W końcu kilka dni temu jadąc do Krynek i ja tam się zatrzymałem. Po przeciwległej stronie lasku na skraju plantacji rokitnika stało kilkanaście samochodów, przeważnie na niebiałostockich numerach rejestracyjnych. Kierowcy czekali przy rozstawionych statywach z umieszczonymi na nich profesjonalnymi aparatami fotograficznymi wyposażonymi w potężne teleobiektywy. Niezwykle mnie intrygowało o co tu chodzi, co ich tak kręci.
– Udało się dziś uchwycić komuś tę sowę? – pytam pierwszego z brzegu mężczyznę, by zagaić rozmowę.
– Do you speak english? – ten odpowiada.
– I just a little… – przyznaję, że tylko trochę. – Is the bird? – pokazuję ręką w stronę lasku, siląc się, by zapytać, czy jest tam ptak.
– Yes, yes! – odpowiada podekscytowany młody mężczyzna.
Uśmiecham się i podchodzę do następnego fotografa. Okazuje się, że przyjechał aż z Krakowa i wyczekuje z aparatem już kilka godzin. Wyjaśnił mi, iż sowę jarzębatą dotąd widziano w Polsce tylko czterdzieści cztery razy. Jako niezwykła rzadkość przyrodnicza przyciąga tak wielką uwagę miłośników takiej pasji. Mają oni swoje grupy na Fejsbuku, dzielą się też zdjęciami na Instagramie. Takie polowanie na niezwykłe okazy to dla nich po prostu wielka frajda i przygoda.
Cóż, każdy ma jakieś hobby – pomyślałem. Wtedy przypomniałem sobie, jak jakieś dziesięć lat temu w mojej stodole w Ostrowiu również zimowała sowa. Zrobiłem nawet jej zdjęcie, jak siedziała wysoko na jętce. Szkoda, że gdzieś mi się ono zapodziało. Niewykluczone, że to również była sowa jarzębata.
Jerzy Chmielewski