Choć od wyborów samorządowych minęło już trochę czasu, to dotąd nie zauważyłem, aby ktoś rzeczowo i przekonywująco skomentował ich wyniki. Szczególnie w gminach wiejskich, jak moje Krynki czy Szudziałowo na Sokólszczyźnie.
Ponieważ zaangażowałem się co nieco jako pełnomocnik jednego z komitetów, uważnie śledziłem komentarze w Internecie i kogo tylko mogłem pytałem, dlaczego jego zdaniem ten czy inny kandydat na wójta, burmistrza lub radnego wygrał albo przegrał. Ale jakoś nikt nic szczególnego mi nie powiedział, nawet jeśli był zaskoczony wynikami, bo sam głosował inaczej. Niedobrze to wróży na przyszłość, ponieważ ludzie, w tym kandydaci, przestają być aktywni, bo są coraz mniej przekonani, że od nich cokolwiek zależy w życiu publicznym. To dowód na to, że demokracja u nas nie działa tak jak trzeba, skutkiem czego była też stosunkowo niewielka frekwencja, rzadko gdzie przekraczająca 50 proc. Głosowałoby z pewnością więcej osób, gdyby nie to, że często – jak w gminie Krynki – wielu w tzw. wieku produkcyjnym wyjechało do pracy za granicą, ale wciąż figurują w polskim spisie wyborców.
W tej sytuacji większych niespodzianek nie odnotowano. Dla większości urzędujących wójtów i burmistrzów reelekcja najczęściej była tylko formalnością. W powiecie sokólskim zmieniło się tylko dwóch włodarzy – w gminach Sidra i Szudziałowo, gdzie poprzednicy nie startowali.
Jako żywo pasuje mi tu głos pewnego eksperta z Warszawy, który w dzienniku „Rzeczpospolita” nadzwyczaj trafnie zauważył, że były to nie tyle wybory samorządowe, co formalne wybory do organów samorządu. W pełni podzielam ten pogląd, mimo że dotyczył on sytuacji, do jakiej doszło przede wszystkim na poziomie województw i dużych miast. Ale też ekspert słusznie zauważył, że w tych wyborach „sprawy ważne dla lokalnych społeczności w zasadzie zostały pominięte”.
Pretendenci na włodarzy gmin i ich kandydaci na radnych w kampanii wyborczej postawili na szablonowe banery i ulotki, a nie na dyskusję o problemach, potrzebach i przyszłości swoich małych ojczyzn. Wybory przybrały zatem formę plebiscytu. Kandydaci starali się przebić siebie jak największą ilością porozwieszanych na płotach banerów. Mało kto z nich proponował nowe rozwiązania, pomysły i inicjatywy. W tym względzie na pewno wyjątkiem był mój komitet w Krynkach. Ludzie najbardziej chwalili naszą gazetę, którą w nakładzie blisko tysiąca egzemplarzy wydaliśmy tydzień przed wyborami i rozdaliśmy ją mieszkańcom gminy. – Wasza ulotka była najlepsza – powiedział mi znajomy, swego czasu gminny radny.
Rzeczywiście udało nam się opracować – z mojej inicjatywy – ładną i niezwykle poczytną jak się okazało publikację. Włożyłem w to wiele czasu i wysiłku. To nie była zwykła ulotka, lecz dwunastostronicowa gazeta z żywymi i przemyślanymi tekstami. Akcentowaliśmy w nich potrzebę zmian w samorządzie Krynek i przedstawiliśmy szereg realnych propozycji nowych działań i inicjatyw, by powstrzymać marazm i stagnację w gminie. Nikt tego nie negował, nawet ubiegająca się o reelekcję burmistrz Jolanta Gudalewska, która wybory wygrała, choć niewielką przewagą głosów, jakich zabrakło, by mogło dojść do drugiej tury.
Dlaczego zatem głosujący nie dali nam wiary? Na pewno obawy budziła nasza kandydatka na burmistrza, która – choć rodowita mieszkanka Krynek i osoba kreatywna – okazała się za mało przekonywująca. Ale spośród czterech kandydatów i tak uzyskała drugi wynik. Jako jedyna zaproponowała przeciwdziałania, aby powstrzymać gwałtowne wyludnianie się gminy. A pustoszeją nie tylko okoliczne wsie, ale też samo miasto Krynki, w zasadzie już tylko niewielkie i senne miasteczko. Tegoroczne wybory samorządowe wyraźnie pokazały, że mieszkańcy – tak rodowici, jak i przyjezdni – z tym się po prostu pogodzili. Wybrali status quo. Zwyciężyła niepewność i obawa co do zmian. A przede wszystkim brak wiary w nie. Tyle, że – z całym szacunkiem – decydowali w wyborach ludzie nie do końca świadomi odpowiedzialności za los swojej gminy, którzy w większości już tu tylko dożywają. Są to bowiem osoby przeważnie w wieku 60 plus.
Był to przejaw konserwatyzmu, zakorzenionego tu od pokoleń. W czasach pańszczyźnianych pojawienie się nowego pana w majątku również wśród chłopów budziło obawy. Poprzedniego zdążyli poznać i zżyli się z nim. Przybycie kogoś nowego zawsze wzbudzało w nich niepewność, a nawet strach.
Kwietniowe wybory pokazały wyraźnie zanikanie wśród mieszkańców poczucia wspólnoty lokalnej. Bo o jakich więzach społecznych można dziś mówić, skoro ludzie przestali się nawet odwiedzać i ze sobą rozmawiać? Kręgi znajomości zawężyły się do najbliższej rodziny i kolegów z pracy. Nawet sąsiedzi jeden drugiego dobrze nie znają. Pomijam fejsbuk i ogólnie Internet, który dla wielu stał się uzależnieniem, a nawet swego rodzaju nałogiem i złodziejem czasu. Nie takie znajomości budują przecież wspólnotę w gminie.
Ja to już nie tak, ale mój ojciec osobiście znał całe setki mieszkańców swojej gminy. Pamiętam, jak w czwartki na targu w Krynkach co rusz zatrzymywaliśmy się przy którejś furmance. Ojca znało bardzo wiele osób także dlatego, że pracował trochę jako wiejski listonosz.
Obecne zjawisko rozluźnienia więzi społecznych bezpośrednio przekłada się na zanikaniu także historycznej i wielokulturowej tożsamości naszych terenów. Można odnieść wrażenie, że większości społeczeństwa to nie obchodzi. W ulotkach kandydatów te kwestie praktycznie były pomijane. A przecież kto jak kto, ale wybrani gospodarze gmin powinni przejawiać troskę o lokalne dziedzictwo. Zresztą jest to jedno z zadań własnych samorządu. Tymczasem to bogactwo cynicznie się wykorzystuje, akcentując je we wnioskach o dofinansowanie inwestycji, zwłaszcza z funduszy unijnych, bo daje to dodatkowe punkty.
Jerzy Chmielewski
Fragment artykułu, który ukaże się w czerwcowym numerze miesięcznika „Czasopis”.