Tamte autobusy

Od pierwszego stycznia w naszym powiecie mają już nie jeździć autobusy PKS NOVA. Nie doszło bowiem do porozumienia z gminami, aby te współfinansowały przewozy. Starosta uspakaja, że rozmowy cały czas trwają, a spółka wykorzystuje media do wywarcia presji negocjacyjnej.

Chodzi tylko i wyłącznie o pieniądze. Autobusy jeżdżą prawie lub całkiem puste, a koszty paliwa mocno poszły w górę. Dlatego przewoźnik znacznie podniósł stawki. Jeśli do porozumienia nie dojdzie, dla niektórych mieszkańców będzie to oznaczać wykluczenie komunikacyjne. Pozostanie im na własną rękę szukać transportu, by dojechać do pracy lub nauki w Sokółce czy Białymstoku. Dla niedysponujących własnym autem skomplikuje to dojazd do lekarza, urzędu lub po zakupy w gminnym miasteczku.

Dworzec PKS przy ul. Jurowieckiej w Białymstoku. Lata 70. XX w. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

To kolejna okazja do wspomnień. Przypomniały mi się przepełnione autobusy na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kiedy dojeżdżałem do szkoły średniej w Białymstoku. Nie codziennie, a w niedziele po południu, kiedy wracałem od rodziców z zapasem prowiantu na cały tydzień (ach, te „słoiki”…). Zanim wprowadzono wolne soboty przyjeżdżało się tylko na jeden dzień, potem już w piątki. Tak w jedną jak i w drugą stronę zawsze były problemy. Autobusy nie mieściły wszystkich chętnych. Zapobiegliwie bilety kupowałem czasem nawet na kilka tygodni naprzód. Ale sprzedawano je tylko w jedną stronę, z Białegostoku. W niedzielę po południu kolejne autobusy na przystanku w Ostrowiu Północnym często się nawet nie zatrzymywały, już z Krynek jechały z kompletem pasażerów. Czasem wracałem do domu (blisko trzy kilometry, bywało że podczas deszczu i zamieci) i dopiero nazajutrz udawało mi się zabrać do Białegostoku pierwszym kursem przed piątą, bo następny o wpół do siódmej był z pierwszeństwem dla posiadaczy biletów miesięcznych, którzy dojeżdżali codziennie. Potem z kolegami znaleźliśmy sposób – wychodziliśmy z domu wcześniej i wsiadaliśmy do pustego autobusu do Kruszynian, by nie wychodząc jechać z powrotem do Białegostoku. Tak robiły też osoby z następnych przystanków w Poczopku, Talkowszczyźnie a nawet Sokołdzie, bo tam autobus przeważnie już w ogóle się nie zatrzymywał. Cóż, bilety były wówczas tanie.

Trochę ulżyło, gdy pojawiły się autobusy do Sokółki, gdzie pociąg do Białegostoku zabierał wszystkich pasażerów, choć należało poczekać dwie godziny na dworcu, a w wagonach panował ścisk. Moja podróż powrotna trwała wtedy jakieś cztery godziny.

Jak za mgłą pamiętam pierwsze autobusy jelcze, które czasem jeździły z przyczepą. Obok kierowcy siedział w nich jeszcze konduktor. Potem wysłużone jelcze zastąpiły autosany. Jedne i drugie pożerały ogromne ilości paliwa i głośno pracowały. Zimą w środku panował chłód, przez zaszronione szyby nic nie było widać. Pasażerowie ciepłym powietrzem z ust wydmuchiwali sobie na nich „wizjery” na zewnątrz.

Niektórzy kierowcy byli z naszych stron, jak Szoka z Krynek no i oczywiście sympatyczny Januszek Maksimiec z Ostrowia Północnego, niestety dawno już świętej pamięci…

W autobusach zrobiło się pusto od początku lat dziewięćdziesiątych. Wyprowadzka ze wsi do miast dobiegała już końca i powszechne stały się własne auta. Jak ktoś dosadnie powiedział, dziś byle pijak ma samochód.

Do tamtych przepełnionych autobusów pozostał już tylko sentyment. Pamiętam jeszcze taki obrazek, jak zimą z kolegą zjeżdżaliśmy na nartach – własnej roboty, z jesionu – ze wzgórka koło naszej wsi. Akurat od strony Ostrowia Nowego podjeżdżał autobus. Było ślisko, a dróg wtedy jeszcze piaskiem nie posypywano. Patrzyliśmy jak z wielki trudem autobus wolno wspina się pod górę. Długo się nie namyślając dogoniliśmy go i uczepiliśmy się na nartach zderzaka tak, że kierowca w lusterku nas nie zauważył. Przejażdżka była pierwszorzędna. Ale tylko do zakrętu. Potem autobus nagle przyśpieszył. Gdy uwolniliśmy ręce od zderzaka, jeszcze długi odcinek z pędem gnaliśmy przez wieś. Głupi to pomysł i niebezpieczny, ale jaka była frajda!

Jerzy Chmielewski