Wszystkie koty Siarhieja

Trzy tygodnie temu zmarł Siarhiej Ł., jeden z ostatnich autochtonów w naszym Ostrowiu. Był trochę dziwny, żył we własnym świecie, we śnie rozmawiał z Bogiem. Ale nigdy po polsku, co zawsze podkreślał, tylko tak jak w cerkwi. Opowiadał mi, że raz przyśniło mu się, że Bóg miał powiedzieć, że będzie żył dokładnie 122 lata. I w to wierzył. Chociaż był coraz bardziej schorowany, być może ten sen trzymał go przy życiu. Zdążył przekroczyć osiemdziesiątkę.

Ostatni zachowany odcinek dziewiętnastowiecznego bruku w Ostrowiu Południowym (fot. Jerzy Chmielewski)

Nigdy się nie ożenił, emeryturę wyrobił w Białymstoku, gdzie miał też mieszkanie w bloku. Najczęściej przebywał jednak w Ostrowiu. Pracując na trzy zmiany przyjeżdżał tu zawsze w tygodniu oraz na sobotę i niedzielę, wracał do Białegostoku ostatnim autobusem w poniedziałek po południu. Na emeryturę przeszedł ponad dwadzieścia lat temu i wtedy w rodzinnym domu osiadł już na stałe.

Siarhiej uprawiał dla siebie warzywa, miał własne kartofle, trzymał stadko kur oraz trzy psy i gromadę kotów. Na jego podwórku i przed płotem zawsze rosło mnóstwo kolorowych kwiatów, o które pieczołowicie dbał. Śmierć miał lekką, niemal do końca swych dni pozostawał aktywny. Z domu karetka pogotowia zabrała go do szpitala w Sokółce, gdzie wkrótce zmarł. Został pochowany na ostrowskim cmentarzu.

Gdy zabrakło gospodarza, psy uśpił weterynarz, a kury ktoś z rodziny zabrał do Białegostoku. Pozostały jeszcze koty i to aż dwadzieścia. Duże i małe. Wieś trochę je dokarmiała, głównie dzieci (sołtysa i letników).

Kilka dni temu na wypoczynek do Ostrowia przyjechała z Warszawy moja córka z mężem. Losem bezdomnych kotów natychmiast się zainteresowali. Gdy podeszli do bramki przy domu Siarhieja (klucz do furtki miał sołtys), zobaczyli straszny widok. Kociaki były wychudzone, schorowane, prawie umierające, a małe jak się okazało zarobaczone, niektóre z wypadającymi ślepiami. Córka zaniosła im pod bramkę picie i jedzenie, zadzwoniła do jednej, drugiej fundacji po pilną pomoc (było akurat święto państwowe i urząd miejski w Krynkach nie pracował). Uzyskała je u wolontariuszy przy schronisku dla zwierząt w Sokółce. Do ich fundacji zawiozła z mężem koty, wyłapując je przed bramką, w czym pomogły inne osoby ze wsi. Obejrzał je weterynarz, zostały odrobaczone, wysterylizowane i wykastrowane. Gdy dojdą do siebie, wrócą „na miejsce bytowania”, bo takie są przepisy.

Zgodnie z prawem opieka nad bezdomnymi zwierzętami spoczywa na gminie. Urząd Miejski w Krynkach ma obowiązek pokryć koszty dla sokólskiej fundacji. Jej pismo w tej sprawie córka już złożyła. Gmina oczywiście może później żądać zwrotu pieniędzy od rodziny, ale nie będzie to łatwe. Siarhiej był z nią skłócony, a procedura spadkowa na pewno zajmie dużo czasu.

Dla samorządów jak wiadomo taki problem jest drugorzędny, niczym dodatkowy balast. Ale każdego roku muszą uchwalać programy opieki nad zwierzętami bezdomnymi na swoim terenie. Rada Miejska w Krynkach taki dokument uchwaliła w marcu. Jest on niespójny. Z jednej strony napisano, że „na terenie gminy Krynki problem kotów wolno żyjących nie występuje”. Jest to nieprawda, choć nie chodzi tu o koty pozostawione przez Siarhieja, ale tzw. dzikie, które wszak pałętają się po wsiach, polach i lasach. Jeden z paragrafów programu mówi jednak o zapewnieniu im przez gminę „wody pitnej w miejscach ich przebywania oraz w miarę możliwości schronienia, w szczególności na okres zimowy”. Taką budkę widziałem jesienią przy drodze z Krynek do Ostrowia. Myślałem że to dla uchodźców, bo było to w czasie kryzysu na granicy. Nie wiem jednak czy jakieś koty tam zaglądały.

Nadrzędna w stosunku do programu uchwała o ochronie zwierząt taki przypadek jak ten lepiej precyzuje. Zgodnie z zawartą tam definicją pozostawione przez Siarhieja koty to zwierzęta domowe, które stały się bezdomne. Na podstawie decyzji burmistrza powinny zostać odebrane i przekazane schronisku dla zwierząt. Jak mówi ustawa taka decyzja jest podejmowana z urzędu po uzyskaniu informacji od policji, lekarza weterynarii lub „upoważnionego przedstawiciela organizacji społecznej, której statutowym celem działania jest ochrona zwierząt”. Ten warunek został spełniony.

Jerzy Chmielewski