Tamta wojna wciąż nie daje o sobie zapomnieć
85 lat temu Niemcy hitlerowskie zaatakowały Polskę, rozpoczęła się II wojna światowa. Co działo się wówczas w Krynkach i okolicznych wsiach, dziś mało kto już wie i nie jest nawet w stanie tego wyobrazić. A to dlatego, że tamten kataklizm wojenny znamy tylko z suchych lekcji historii w szkole i filmów bez liku o takiej tematyce, przesiąkniętych zwykle taką czy inną ideologią.
Pokolenie pamiętające czasy II wojny światowej praktycznie już wymarło. Za życia ci ludzie w swych rodzinach często i dużo o tym opowiadali. Tyle że kto to dziś już pamięta. Na pewno chętnie byśmy ich posłuchali znowu, odkrywając chociażby historię swoich rodzin.
Przez lata uzbierałem sporo wspomnień z tamtych czasów z Ostrowia, Krynek i okolicznych wsi. Część jako redaktor sam zdążyłem jeszcze spisać, inne znalazłem w gazetach, książkach, Internecie… W swych zbiorach mam też wspomnienia społeczności żydowskiej z Krynek i Białegostoku, którą tamten kataklizm dotknął najbardziej boleśnie. Nieliczni ci, co przeżyli, po wojnie nadzwyczaj skrupulatnie opisali przebieg wojny i okupacji na naszych terenach.
Szczególnie cenne są dla mnie wspomnienia pochodzącego z mej wsi Eugeniusza Czyżewskiego z jego wspanialej książki „Echa ostoi utraconej”.
1 września 1939 r. był to piątek. Od piątej rano Polskie Radio zaczęło ogłaszać: „Uwaga! Uwaga! Nadchodzą! Nadlatują!”. W naszym Ostrowiu ktoś już miał odbiornik radiowy, nie mówiąc o Krynkach. Wieść o napaści Hitlera na Polskę wśród mieszkańców rozniosła się lotem błyskawicy. Dzień wcześniej prezydent Ignacy Mościcki ogłosił mobilizację i kilkunastu mężczyzn z naszej wsi poszło do wojska. Można tylko wyobrazić, jaki niepokój następnego dnia czuły ich rodziny.
Kiedy gospodarze wyszli w pole, bo trzeba było siać żyto, a niektórzy zaczynali właśnie kopać kartofle, na niebie pojawiły się trzy niemieckie samoloty. Z głośnym warkotem poleciały w kierunku Grodna i gdzieś stamtąd wkrótce dobiegł huk po wybuchach bomb.
15 września oddziały niemieckie wkroczyły do Białegostoku. W następnych dniach ich patrole zwiadowcze pojawiły się na kilka godzin także w pobliskich miasteczkach, jeden z nich dotarł też do Krynek. Do Gródka Niemcy przyjechali natomiast na rowerach i zaraz odjechali.
17 września granicę między Polską a ZSRR przekroczyły oddziały sowieckie, by zająć wschodnie obszary Rzeczypospolitej. Do Krynek i Ostrowia sowieci przybyli w czwartek 21 września. Datę tę mieszkańcy zapamiętali, gdyż było to akurat w prawosławne święto Narodzenia Najświętszej Marii Panny. Tego dnia w Krynkach był odpust na Bahacza.
Niemcy wycofali się. Działania wojenne na naszym terenie ustały. Po prawie dwóch latach wojna znów się zaczęła. 22 czerwca 1941 r. Niemcy napadły na ZSRR i rozpoczęła się okupacja hitlerowska. Ale o tym napiszę już innym razem.
Tamta wojna jednak wciąż o sobie daje znać. Co jakiś czas sam się o tym przekonuję. Wiosną dziesięć lat temu szedłem sobie po zastodolu mego Ostrowia Poludniowego, delektując się bujną zielenią krajobrazu i czystym powietrzem. Z ciekawości zajrzałem na wyrobisko po żwirowni, z której w latach 70. wybrano żwir i usypano z niego kilka kilometrów drogi od nas do Góran. Potem było tu nielegalne wysypisko śmieci. Kiedy zaczęła obowiązywać nowa ustawa śmieciowa, na wyrobisko trafiały już tylko suche gałęzie, skoszona trawa i chwasty. Spośród patyków wystawało jednak grube zawiniątko w niebieskiej torebce foliowej . Gdy podszedłem bliżej, dojrzałem zardzewiały metalowy walec o średnicy ok. 20 cm i ok. 15 cm wysokości. Coś mnie tknęło, że może to być niewybuch. Żelastwo przypominało wyglądem minę. Skojarzyłem to z rysunkami, które jako student politechniki oglądałem na zajęciach z przysposobienia wojskowego. Długo się nie zastanawiając, zadzwoniłem na policję. Nie byłem pewny, czy to mina, dlatego poprosiłem aby zanim zostanie wysłany patrol saperski, ktoś przyjechał i to sprawdził. Potem się dowiedziałem, że tek właśnie powinno być. Ale gdzie tam! Po dwóch godzinach do wsi przyjechało… wojsko. Dwa ciężkie wozy stanęły przed mym domem. Natychmiast zaprowadziłem dowódcę saperów na miejsce znaleziska, choć wciąż się obawiałem, że może niepotrzebnie ich wezwałem, a to przecież niemałe koszty takiej akcji. Żołnierz rzucił tylko okiem i rzekł: „Znalazł pan minę”. Poproszono, abym natychmiast się oddalił i przystąpiono do akcji. Po kwadransie niewybuch był już zabezpieczony i wkrótce odjechał na naczepie specjalistycznego wozu na poligon, gdzie został zdetonowany.
Dowódca patrolu sporządził krótką notatkę i podziękował mi za „obywatelską postawę”. Zapytałem o znaleziony „eksponat”. „To niemiecka mina przeciwpancerna” – usłyszałem.
W lipcu 1944 r. nasza wieś znalazła się na linii frontu. Niemcy wtedy zaminowali pas od południowo-wschodniej strony, skąd nacierała Armia Czerwona. Sowieckich żołnierzy mieszkańcy zdążyli ostrzec. Ich saperzy najpewniej nie wszystko jednak rozminowali. Widocznie jedną z min, narażając życie, wykopał potem na swym polu któryś z gospodarzy i ostrożnie przeniósł na swe obejście, gdzie w jakimś ustronnym miejscu ją przychował. Przeleżała tam ponad siedemdziesiąt lat.
Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego ktoś był na tyle lekkomyślny, że zapakował do reklamówki niewybuch – znaleziony (wykopany?) najpewniej podczas wiosennych porządków w obejściu – i rzucił tak ot sobie do pożwirowego wąwozu.
Niedawno natomiast kopiąc w ogrodzie chrzan do zakiszenia ogórków znalazłem nabój od karabinu maszynowego. A w dzieciństwie z kolegami chodziliśmy do pobliskiego lasu, gdzie wygrzebywaliśmy proch od amunicji. W tamtym miejscu podobno był rozbity czołg. Pałeczki prochu rzucaliśmy potem do ogniska. Strzelały niczym kapiszony z festu na Ziełną. Taka zabawa raczej groźną nie była. Ale od niewypałów, albo nieostrożnego obchodzenia się ze znalezioną na polu bronią, po wojnie ucierpiał – nawet śmiertelnie – niejeden z tutejszych mieszkańców.
Jerzy Chmielewski
Siła legendy albo kiedy i jak podzielono Ostrów (cz. 2)
Co jakiś czas udaje mi się ustalić nieznane dotąd fakty z tutejszej bogatej historii. Niedawno, analizując kolejny raz dawne mapy i dokumenty archiwalne, dokonałem niezwykłego wręcz odkrycia. Otóż Ostrów składa się obecnie nie z trzech, a tak naprawdę pięciu wsi. Ale po kolei.
Od lat krążyła u nas legenda o wielkim pożarze, jaki miał strawić środek wsi, a tamci gospodarze wyprowadzili się kilometr obok i tak powstał Ostrów Nowy. W archiwum w Grodnie zachowały się jednak dokumenty, że było inaczej. Przeprowadzona w 1845 r. w guberni grodzieńskiej lustracja dóbr kazionnych (państwowych) w przypadku naszego Ostrowia wykazała konieczność rozbicia długiej na cztery kilometry ulicówki na mniejsze dzielnice. Chłopom, którzy mieli swe siedliska pomiędzy obecnymi Ostrowami Południowym i Północnym, kazano przeprowadzić się na nowe wskazane im miejsca. W 1846 r. wytyczono im – uwaga! – trzy lokalizacje. Pierwszą ulicówkę wymierzono dla nich jako Ostrów Nowy, a chłopi najpierw zaczęli się budować w części, którą mieszkańcy potocznie nazwali potem świńska hulica. Natomiast dwie pozostałe to… Trzciano Nowe i Nowa Świdziałówka (ale nie obecna ulica na Plantańskim Haścińcy, a poprzeczna do niej w kierunku Góran).
We wszystkich tych miejscowościach występują albo występowały te same nazwiska, które nosili chłopi ze środkowej części Ostrowia. Takie między innymi, jak Kurza, Miakisz, Parfieniuk, Grzybek, Prymaka, Bajguz, Górecki, Kostecki… W nowo założonych osadach osiedlano również chłopów z innych okolicznych wsi.
Zatem dawny środek mojej wsi to nie tylko Ostrów Nowy. Widać to na mapie geodezyjnej z ok. 1869 r., sporządzonej raczej wiele lat wcześniej (geodeci pracowali tam od lat 40. XIX w.) z naniesionymi pierwszymi zabudowaniami. Po dwudziestu latach od wyprowadzki ze starego miejsca było tam wówczas już 34 gospodarstw. We wsi pojawiły się też nowe nazwiska, m.in. Białoboki i Stasiewicz. W ciągu kolejnych dziesięcioleci Nowa Wioska tak się rozrosła, że synowie chłopów – a dawniej rodziny były bardzo liczne – zasiedlili też ulicę prostopadłą do Świńskiej, którą nazwano Sabacza.
W mniejszej ilości chłopi z Ostrowia przesiedlili się po 1846 r. do Nowej Świdziałówki, ale tam pierwsza ulica dziś praktycznie nie istnieje. Niemal wszyscy jej mieszkańcy wraz z wieloma sąsiadami z innych części opuścili wieś późną jesienią 1944 r. Ponaglani przez leśnych wyjechali za wschodnią granicę.
Niektórzy – nieliczni – gospodarze musieli przenieść swe gospodarstwa z kolei do Nowego Trzcianego. Tę wieś, podobnie jak w Nową Świdziałówkę, w wyniku reformy agrarnej również zasiedlili chłopi nie tylko z Ostrowia.
Niedaleko jest jeszcze Nowa Grzybowszczyzna (obok Starej). Ta miejscowość także powstała mniej więcej w tym samym czasie. Na wspomnianej mapie geodezyjnej zaznaczona jest jeszcze jako Vysiełok, czyli osada, których mieszkańcy – Czarniecki i inni – przenieśli się z innej wsi. W tym przypadku z podkryńskich Jamasz i Ozieran Wielkich i Małych. Kazano im tu się przenieść, aby mieli bliżej do nadzielonych w wyniku uwłaszczenia swych pól.
Identyczny rodowód mają Ozierskie. Tu również – i to w większej ilości – sprowadzili się chłopi z Ozieran, m.in. o nazwisku Siemieniako.
Reasumując, wszystkie wsie w naszej okolicy mające w nazwie człon „Nowy”, „Nowa” – Ostrów Nowy, Nowa Świdziałówka, Nowe Trzciano, Nowa Grzybowszczyzna – a także Ozierskie, powstały w tym samym czasie w wyniku carskiej reformy agrarnej w połowie XIX w. Świadczą o tym przechowywane w archiwach w Białymstoku i Grodnie mapy i dokumenty z tamtego czasu. W przypadku wsi Ostrów Nowy, Nowa Grzybowszczyzna i Nowe Trzciano takie nazwy nadano im od przyległych wsi. Z Nową Świdziałówką było inaczej. Osady Świdziałówka nie było. Istniał natomiast – niedaleko Ostrowia Nowego nad rzeczką Świdziałówką – dwór ekonomiczny o takiej nazwie. Został on założony w latach 1765-1780 w wyniku reform podskarbiego grodzieńskiego Antoniego Tyzenhauza.
W archiwum historycznym w Grodnie odnalazłem pismo z 29 lipca 1846 r., w którym gubernialny lustrator z Grodna informował Izbę Dóbr Państwowych, że chłopi z Ostrowia zobowiązani do przesiedlenia się na nowe miejsce przystąpili do rozbiórki oraz przewozu swych domów na przydzielone im siedliska w miejscu nazwanym Ostrów Nowy. Zaczęli je jednak stawiać każdy na swój sposób, nie trzymając się nawet linii zabudowy wzdłuż wytyczonej ulicy. W związku z tym urzędnik postulował o oddelegowanie inżyniera, który by dopilnował prawidłowej zabudowy chociażby jednej siedziby na wzór dla pozostałych chłopów i dokładnie im pokazał gdzie i jak mają się budować.
Nieco później sporządzona została mapa, na której rozrysowano i ponumerowano przydzielone siedliska i ogrody. Od północnego wschodu kończy się ona na granicy z dobrami prywatnymi Ostrówka. Nigdy nie była to część Ostrowia. Ta niewielka posiadłość, gdzie był folwark we władaniu m.in. Kotowiczów i Soroków, nazwę wzięła od obrębu Małego Ostrowia z połowy XVI w. Natomiast powstałą tam wieś dla odróżnienia nazwano Pierożki. Kiedy i jacy chłopi zasiedlili dzisiejszy Ostrówek, wymaga to jeszcze ustalenia.
Chłopi przenosząc się w 1846 r. na nowe miejsca poprzednie musieli całkowicie opróżnić i zaorać. Dlatego z pewnością palili pozostałości kurnych chat i innych słomianych zabudowań. Także drzewa, krzewy, różne śmieci. Z oddali rzeczywiście mogło to wyglądać na pożar i stąd zapewne zrodziła się potem barwna legenda. Tymczasem była to duża operacja logistyczna, obejmująca kilkaset osób ze środkowej części Ostrowia i innych wsi w okolicy.
Jerzy Chmielewski
Siła legendy albo kiedy i jak podzielono Ostrów (cz. 1)
Wieś Ostrów ma bardzo długą metrykę, niewykluczone że jest starsza nawet od Krynek. Miejscowości o takiej nazwie wiele jest w Polsce, jak i za wschodnią granicą. Wszystkie łączy to, że są datowane przeważnie na XIII – pocz. XV w., a niektóre nawet na X w. Nasz Ostrów również w ten ciąg się wpisuje.
Kiedy wieś powstała, tego dokładnie nie wiadomo. Pamiętam, jak w latach 70. XX w. dyrektor szkoły podstawowej w Ostrowiu Marian Fiłonowicz nam uczniom pokazywał znalezione w okolicy kamienne toporki. Na podobne ślady bytności tu człowieka w tak odległej epoce natrafili też archeolodzy z Muzeum Podlaskiego w Białymstoku podczas badań w 2000 r.
Mój dawny starszy nieżyjący przyjaciel Mikołaj Hajduk – badacz latopisów i starodruków – jako dziennikarz „Niwy” napisał niegdyś w tym tygodniku obszerny artykuł o historii naszej wsi. Powstanie osady Ostrów datował w nim na X-XIII w., wiążąc to z aktywnością na tym terenie zadomowionych już tu słowiańskich plemion Drehowiczów i Krywiczów jako poddanych Księstwa Grodzieńskiego. Jeszcze wcześniejszym ich śladem w naszej okolicy są pozostałości grodziska u zbiegu rzek Starynka i Słoja kilka kilometrów od Talkowszczyzny z usypanym wałem obronnym, który jeszcze dziś jest widoczny. To miejsce w 2016 r. przebadali archeolodzy z Polskiej Akademii Nauk, odnajdując tam m.in. fragmenty wczesnośredniowiecznych naczyń glinianych i kamienny topór pochodzący prawdopodobnie z epoki brązu. Był to gród słowiański, choć jak wiadomo autochtonami byli też na tych terenach Jaćwingowie. Szudziałowo czy Słoja to nazwy z ich języka. Natomiast Ostrów i Krynki mają brzmienie zdecydowanie słowiańskie.
Ostatnio mój nowy współpracownik, młody archeolog Piotr Kisiel, który jest rodem spod Kuźnicy, podsunął mi myśl, iż dawno temu Ostrów mogło otaczać jezioro. Ta nazwa w języku słowiańskim rzeczywiście oznacza wyspę, ale w szerszym znaczeniu. Tak określano również wykarczowane obszary w puszczy i inne wolne przestrzenie. Ale w tym wypadku słowo to na pewno związane jest z terenem wodnym. Dotąd uważałem, że tylko podmokłym, bagnistym. Dlatego sądziłem, że Ostrów to była wyspa pośród mokradeł. Kolega Piotr natomiast zwrócił uwagę, że jeziora w naszych stronach kiedyś były, ale powysychały. Niektóre są jeszcze widoczne na najstarszych mapach w okolicy Sokółki i Kundzina.
Ostrów założony został na wzniesieniu w miejscu dzisiejszego Ostrowia Południowego. Ta część wsi do dziś nazywana jest Siało. Niewykluczone, że wokół kiedyś było jezioro takie jak Bezdelnica przy Ostrówku, przed wiekami o wiele większa. Nasze Siało jeszcze w połowie XIX w. otaczały liczne rzeczki, a jedna z nich płynęła obok mego siedliska. Jej koryto do dziś jest widoczne, a po roztopach spływają nim wody z okolicznych pól.
Te nieistniejące dziś cieki wodne są jeszcze ujęte na carskich mapach. Wokół wsi było też mnóstwo sadzawek, zwanych u nas łuhami. Kilka takich trzęsawisk przy samych zabudowaniach pamiętam z dzieciństwa. Możliwe, że z takich oczek wodnych niegdyś spod ziemi cisnęła woda, tworząc jezioro. Mogło tak być. Cdn.
Jerzy Chmielewski
Kłótnie jak poezja
Zawsze mnie kręcił malowniczy świat dawnych wierzeń, magii i przesądów z naszych stron. Nie wiem dlaczego, ale ostatnio naszło mnie na przekleństwa, zaklęcia, czary, które niegdyś były na porządku dziennym. Trochę z tego przetrwało do dziś, choć raczej tylko we wspomnieniach albo podświadomości. Ogólnie bowiem jest to niemalże kompletnie zapomniany element tutejszego barwnego folkloru i wierzeń ludowych, mających korzenie jeszcze w czasach pogańskich. Ale w odróżnieniu od bogactwa przepięknych słów naszej mowy prostej, dawnych pieśni, zwyczajów i obrzędów niestety nikt tego nie zapisywał, umknęło to też uwadze badaczy uniwersyteckich. Ustny przekaz urwał się wraz odejściem na tamten świat tych, co praktykowali gusła, rzucanie uroków i temu podobne rzeczy. Potem, gdy naszła nowoczesność, nie wypadało przyznawać się, że dziadek czy babcia stosowali takie pierwotne praktyki i metody.
Ale nie do końca było to prymitywne. Weźmy na przykład dawne kłótnie sąsiedzkie. Nie było dnia, aby w naszych przeludnionych wsiach na ulicy, w ogrodzie czy na polu nie rozległ się krzyk zwaśnionych mieszkańców, najczęściej kobiet. Tamte baby miały do tego prawdziwy talent. One ot tak nie zwymyślały się tylko wzajemnie, bo w tym była nieraz czysta poezja, a słowa tak dobrane, że kłuły serce niczym sztylet. Dziś brzmią niekiedy zabawnie, ale wtedy działały, potrafiły dopiec, że hej…
O przyczynę zwady wówczas nie było trudno. A to koń czy krowa z pastwiska weszły w szkodę, kury rozgrzebały grządki warzyw sąsiadów, dzieci zakradły się do sadu po wiśnie,ktoś komuś czymś nie dogodził… Kłócono się też o przysłowiową miedzę, jak w komedii „Sami swoi”. A w rodzinach najczęściej o niezadawalający posag. Czasem kłótnie wniebogłosy wybuchały z byle czego. Wystarczyło, że nie tak jak trzeba ktoś na kogoś spojrzał.
Ale jakie te kłótnie były wyrafinowane, nawet poeta lepiej by tego nie wymyślił.
Niech cię cholera weźmie! Żebyś na górce stał i słońca nie baczył! Żeby cię trasca mordowała! Żebyś w wodzie siedział i pić chciał!
To cytat ze słynnego „Znachora”. Zekranizowaną książkę Tadeusz Dołęga-Mostowicz osadził w realiach przedwojennej wsi białoruskiej, takiej jak nasze pod Krynkami. Zonia (powinno być Sonia) łajała Antoniego, tytułowego znachora, zatem nie po polsku, co zresztą da się nieco zauważyć po słowie „baczył” zamiast „widział”.
W moim Ostrowiu przeklinano kogoś tak:
A badaj ty ŭ wadzie stajaŭ i pić prasiŭ!
A kab ty pa hare chadziŭ i słonka nie baczyŭ!
Były i ostrzejsze sformułowania, jak:
Kab cibie hrom spaliŭ!
Kab cibie jama zawaliła!
Albo zdołano zdobyć się na wyżyny riposty, jak w tym przypadku (tłumacząc na język polski):
– Pokaż mi drogę.
– Nie mam czasu.
– Więc żebyś do końca życia już nie miał czasu!
Jerzy Chmielewski
Zapomniane szkoły
Dziś jest Dzień Dziecka, a za trzy tygodnie rozpoczną się wakacje, co mimowolnie skłania do szkolnych wspomnień z dzieciństwa. „Droga dziatwo” – tak do nas uczniów w Ostrowiu na cotygodniowych apelach oraz podczas różnych akademii i uroczystości zawsze zwracał się dyrektor Marian Fiłonowicz. Choć minęło już ponad pół wieku, wciąż pamiętam, jak wypowiadał te dwa sympatyczne słowa, ale o czym dalej mówił, to już nie bardzo kojarzę.
O historii swojej szkoły kiedyś już na tej stronie pisałem i to dość obszernie. Od tego czasu udało mi się dotrzeć do nowych informacji, pozwalających chociażby ustalić, kiedy dokładnie została zbudowana. Wkrótce swój opis zaktualizuję i poszerzę, zamieszczając go w osobnej rubryce.
Czytelnikom już dawno obiecałem, iż opiszę też inne szkoły w okolicy, chociaż niektóre. Bo było ich dawniej bardzo dużo, miała je niemalże każda wieś – Ostrów Nowy, Górany, Ozierskie, Leszczany, Nietupa, Plebanowo, Kruszyniany, Ozierany, Ostrówek, Harkawicze, Pierożki, Knyszewicze, Minkowce, Babiki, Suchynicze, Wierzchlesie, Talkowszczyzna, Boratynszczyzna… Dziś to niestety zapomniany już rozdział najnowszej historii naszych okolic. A progi tych szkół przecież opuściło łącznie kilka tysięcy uczniów. W rodzinach przetrwało trochę fotografii dziadków i rodziców z lat szkolnych. Pokrywa je jednak już kurz niepamięci. Czasem tylko takie fotki ktoś wrzuci do Internetu, gdzie po kilku dniach nostalgicznego zachwycania się nimi giną jak kamień w wodę.
Do kierowników i nauczycieli tych szkół mam szacunek i podziw, że nieśli tu kaganek oświaty, ale jednocześnie wielki żal, iż nie udokumentowali powstania i funkcjonowania placówek, w których nauczali, a czasem także mieszkali. Czy prowadzono szkolne kroniki? Jeśli tak, to gdzie się podziały? Jakoś nikt dotąd nie pomyślał o monografii tutejszego szkolnictwa, nawet nie spisał wspomnień.
W istniejących (jeszcze) szkołach w Krynkach i Szudziałowie jakieś kroniki są prowadzone, ale zapisy w nich dotyczą niekiedy mało istotnych wydarzeń, co roku powtarzających się, jak Dzień Ziemi itp. Dobrze, że są tam kąciki ze szkolnymi pamiątkami i eksponatami. Warto to jednak poszerzyć i uporządkować, przy okazji wydać o tym jakiś trwały album, poświęcony także nieistniejącym szkołom z okolicznych wyludnionych miejscowości. Wiem, że to tylko pobożne życzenia, bo nawet niedawno wybrane tutejsze władze samorządowe w ogóle nie przejawiają takiego zainteresowania.
Mimo wszystko nie daję za wygraną, bo na taką ignorancję mojego przyzwolenia nigdy nie będzie. Swego czasu w Archiwum Państwowym w Białymstoku przeglądałem zespół Starostwa Powiatowego Sokólskiego. Znalazłem tam sprawozdania z wizytacji szkół wiejskich m.in. z najbardziej interesującego mnie terenu obecnych gmin Krynki i Szudziałowo. Te dokumenty zawierają nieznane dziś fakty i informacje o tych dawno zamkniętych placówkach.
Szkoła w Ostrowiu Nowym
Dziś nie ma po niej śladu, pozostał tylko pusty plac. Ten budynek mam jeszcze przed oczami. Kogo mogłem, pytałem o zdjęcia. Jak dotąd bezskutecznie. Ale oto tej wiosny wertując do swych celów badawczych roczniki „Niwy”, natrafiłem na dwa niewielkie artykuły o tej szkole z 1957 i 1958 roku i to ze zdjęciami. Autorem tekstów był Sokrat Janowicz. Oto co w nich wyczytałem.
Szkołę w Ostrowiu Nowym zbudowano w 1957 r. Na ten cel przyznano 60 tys. zł z Państwowego Funduszu Budowy Szkół i Ośrodków Kulturalnych. Jesienią 1956 r. kupiono okazały drewniany dom w Międzyrzeczu koło Sokołdy. Gospodarze go rozebrali i furmankami przewieźli do swojej wsi. Budowa ruszyła na wiosnę. Umówiono się, że od jednego ucznia jego ojciec przepracuje określoną ilość dni.
Już we wrześniu budynek z trzema klasami był gotowy do przyjęcia uczniów. Pozostało jeszcze ogrodzić plac szkolny i wybudować składzik gospodarczy przede wszystkim na opał. Stawiali go miejscowi cieśle, Eugeniusz Borowik z Ostrowia Południowego i Włodzimierz Gibulski (?).
Do tej pory, od jesieni 1944 r., szkoła w Ostrowiu Nowym mieściła się w wynajętych od gospodarzy dwóch domach, położonych w odległości ok. 300 m od siebie. W protokole spisanym po jej wizytacji, przeprowadzonej 4 marca 1954 r., napisano iż liczyła ona 54 uczniów i dwóch nauczycieli. Formalnie była to wtedy „szkoła podstawowa z białoruskim językiem nauczania”. Uczęszczały do niej dzieci z Ostrowia Nowego i Sosnowika. Uczyły je dwie nauczycielki, najpewniej siostry, Zinaida Stankiewicz i Mirosława Stankiewicz, które się jeszcze dokształcały. Jedna dojeżdżała z innej wsi, druga mieszkała kątem u gospodarza w wynajętym domu. Pierwsza przebywała wówczas na trzymiesięcznym urlopie macierzyńskim. Można tylko sobie wyobrazić jak z ponad 50-tką dzieciaków radziła sobie jedna młoda kobieta.
Cdn.
Jerzy Chmielewski