Kłótnie jak poezja
Zawsze mnie kręcił malowniczy świat dawnych wierzeń, magii i przesądów z naszych stron. Nie wiem dlaczego, ale ostatnio naszło mnie na przekleństwa, zaklęcia, czary, które niegdyś były na porządku dziennym. Trochę z tego przetrwało do dziś, choć raczej tylko we wspomnieniach albo podświadomości. Ogólnie bowiem jest to niemalże kompletnie zapomniany element tutejszego barwnego folkloru i wierzeń ludowych, mających korzenie jeszcze w czasach pogańskich. Ale w odróżnieniu od bogactwa przepięknych słów naszej mowy prostej, dawnych pieśni, zwyczajów i obrzędów niestety nikt tego nie zapisywał, umknęło to też uwadze badaczy uniwersyteckich. Ustny przekaz urwał się wraz odejściem na tamten świat tych, co praktykowali gusła, rzucanie uroków i temu podobne rzeczy. Potem, gdy naszła nowoczesność, nie wypadało przyznawać się, że dziadek czy babcia stosowali takie pierwotne praktyki i metody.

Ale nie do końca było to prymitywne. Weźmy na przykład dawne kłótnie sąsiedzkie. Nie było dnia, aby w naszych przeludnionych wsiach na ulicy, w ogrodzie czy na polu nie rozległ się krzyk zwaśnionych mieszkańców, najczęściej kobiet. Tamte baby miały do tego prawdziwy talent. One ot tak nie zwymyślały się tylko wzajemnie, bo w tym była nieraz czysta poezja, a słowa tak dobrane, że kłuły serce niczym sztylet. Dziś brzmią niekiedy zabawnie, ale wtedy działały, potrafiły dopiec, że hej…
O przyczynę zwady wówczas nie było trudno. A to koń czy krowa z pastwiska weszły w szkodę, kury rozgrzebały grządki warzyw sąsiadów, dzieci zakradły się do sadu po wiśnie,ktoś komuś czymś nie dogodził… Kłócono się też o przysłowiową miedzę, jak w komedii „Sami swoi”. A w rodzinach najczęściej o niezadawalający posag. Czasem kłótnie wniebogłosy wybuchały z byle czego. Wystarczyło, że nie tak jak trzeba ktoś na kogoś spojrzał.
Ale jakie te kłótnie były wyrafinowane, nawet poeta lepiej by tego nie wymyślił.
Niech cię cholera weźmie! Żebyś na górce stał i słońca nie baczył! Żeby cię trasca mordowała! Żebyś w wodzie siedział i pić chciał!
To cytat ze słynnego „Znachora”. Zekranizowaną książkę Tadeusz Dołęga-Mostowicz osadził w realiach przedwojennej wsi białoruskiej, takiej jak nasze pod Krynkami. Zonia (powinno być Sonia) łajała Antoniego, tytułowego znachora, zatem nie po polsku, co zresztą da się nieco zauważyć po słowie „baczył” zamiast „widział”.
W moim Ostrowiu przeklinano kogoś tak:
A badaj ty ŭ wadzie stajaŭ i pić prasiŭ!
A kab ty pa hare chadziŭ i słonka nie baczyŭ!
Były i ostrzejsze sformułowania, jak:
Kab cibie hrom spaliŭ!
Kab cibie jama zawaliła!
Albo zdołano zdobyć się na wyżyny riposty, jak w tym przypadku (tłumacząc na język polski):
– Pokaż mi drogę.
– Nie mam czasu.
– Więc żebyś do końca życia już nie miał czasu!
Jerzy Chmielewski
Zapomniane szkoły
Dziś jest Dzień Dziecka, a za trzy tygodnie rozpoczną się wakacje, co mimowolnie skłania do szkolnych wspomnień z dzieciństwa. „Droga dziatwo” – tak do nas uczniów w Ostrowiu na cotygodniowych apelach oraz podczas różnych akademii i uroczystości zawsze zwracał się dyrektor Marian Fiłonowicz. Choć minęło już ponad pół wieku, wciąż pamiętam, jak wypowiadał te dwa sympatyczne słowa, ale o czym dalej mówił, to już nie bardzo kojarzę.
O historii swojej szkoły kiedyś już na tej stronie pisałem i to dość obszernie. Od tego czasu udało mi się dotrzeć do nowych informacji, pozwalających chociażby ustalić, kiedy dokładnie została zbudowana. Wkrótce swój opis zaktualizuję i poszerzę, zamieszczając go w osobnej rubryce.
Czytelnikom już dawno obiecałem, iż opiszę też inne szkoły w okolicy, chociaż niektóre. Bo było ich dawniej bardzo dużo, miała je niemalże każda wieś – Ostrów Nowy, Górany, Ozierskie, Leszczany, Nietupa, Plebanowo, Kruszyniany, Ozierany, Ostrówek, Harkawicze, Pierożki, Knyszewicze, Minkowce, Babiki, Suchynicze, Wierzchlesie, Talkowszczyzna, Boratynszczyzna… Dziś to niestety zapomniany już rozdział najnowszej historii naszych okolic. A progi tych szkół przecież opuściło łącznie kilka tysięcy uczniów. W rodzinach przetrwało trochę fotografii dziadków i rodziców z lat szkolnych. Pokrywa je jednak już kurz niepamięci. Czasem tylko takie fotki ktoś wrzuci do Internetu, gdzie po kilku dniach nostalgicznego zachwycania się nimi giną jak kamień w wodę.

Do kierowników i nauczycieli tych szkół mam szacunek i podziw, że nieśli tu kaganek oświaty, ale jednocześnie wielki żal, iż nie udokumentowali powstania i funkcjonowania placówek, w których nauczali, a czasem także mieszkali. Czy prowadzono szkolne kroniki? Jeśli tak, to gdzie się podziały? Jakoś nikt dotąd nie pomyślał o monografii tutejszego szkolnictwa, nawet nie spisał wspomnień.
W istniejących (jeszcze) szkołach w Krynkach i Szudziałowie jakieś kroniki są prowadzone, ale zapisy w nich dotyczą niekiedy mało istotnych wydarzeń, co roku powtarzających się, jak Dzień Ziemi itp. Dobrze, że są tam kąciki ze szkolnymi pamiątkami i eksponatami. Warto to jednak poszerzyć i uporządkować, przy okazji wydać o tym jakiś trwały album, poświęcony także nieistniejącym szkołom z okolicznych wyludnionych miejscowości. Wiem, że to tylko pobożne życzenia, bo nawet niedawno wybrane tutejsze władze samorządowe w ogóle nie przejawiają takiego zainteresowania.
Mimo wszystko nie daję za wygraną, bo na taką ignorancję mojego przyzwolenia nigdy nie będzie. Swego czasu w Archiwum Państwowym w Białymstoku przeglądałem zespół Starostwa Powiatowego Sokólskiego. Znalazłem tam sprawozdania z wizytacji szkół wiejskich m.in. z najbardziej interesującego mnie terenu obecnych gmin Krynki i Szudziałowo. Te dokumenty zawierają nieznane dziś fakty i informacje o tych dawno zamkniętych placówkach.
Szkoła w Ostrowiu Nowym

Dziś nie ma po niej śladu, pozostał tylko pusty plac. Ten budynek mam jeszcze przed oczami. Kogo mogłem, pytałem o zdjęcia. Jak dotąd bezskutecznie. Ale oto tej wiosny wertując do swych celów badawczych roczniki „Niwy”, natrafiłem na dwa niewielkie artykuły o tej szkole z 1957 i 1958 roku i to ze zdjęciami. Autorem tekstów był Sokrat Janowicz. Oto co w nich wyczytałem.
Szkołę w Ostrowiu Nowym zbudowano w 1957 r. Na ten cel przyznano 60 tys. zł z Państwowego Funduszu Budowy Szkół i Ośrodków Kulturalnych. Jesienią 1956 r. kupiono okazały drewniany dom w Międzyrzeczu koło Sokołdy. Gospodarze go rozebrali i furmankami przewieźli do swojej wsi. Budowa ruszyła na wiosnę. Umówiono się, że od jednego ucznia jego ojciec przepracuje określoną ilość dni.
Już we wrześniu budynek z trzema klasami był gotowy do przyjęcia uczniów. Pozostało jeszcze ogrodzić plac szkolny i wybudować składzik gospodarczy przede wszystkim na opał. Stawiali go miejscowi cieśle, Eugeniusz Borowik z Ostrowia Południowego i Włodzimierz Gibulski (?).

Do tej pory, od jesieni 1944 r., szkoła w Ostrowiu Nowym mieściła się w wynajętych od gospodarzy dwóch domach, położonych w odległości ok. 300 m od siebie. W protokole spisanym po jej wizytacji, przeprowadzonej 4 marca 1954 r., napisano iż liczyła ona 54 uczniów i dwóch nauczycieli. Formalnie była to wtedy „szkoła podstawowa z białoruskim językiem nauczania”. Uczęszczały do niej dzieci z Ostrowia Nowego i Sosnowika. Uczyły je dwie nauczycielki, najpewniej siostry, Zinaida Stankiewicz i Mirosława Stankiewicz, które się jeszcze dokształcały. Jedna dojeżdżała z innej wsi, druga mieszkała kątem u gospodarza w wynajętym domu. Pierwsza przebywała wówczas na trzymiesięcznym urlopie macierzyńskim. Można tylko sobie wyobrazić jak z ponad 50-tką dzieciaków radziła sobie jedna młoda kobieta.
Cdn.
Jerzy Chmielewski
Refleksje powyborcze
Choć od wyborów samorządowych minęło już trochę czasu, to dotąd nie zauważyłem, aby ktoś rzeczowo i przekonywująco skomentował ich wyniki. Szczególnie w gminach wiejskich, jak moje Krynki czy Szudziałowo na Sokólszczyźnie.
Ponieważ zaangażowałem się co nieco jako pełnomocnik jednego z komitetów, uważnie śledziłem komentarze w Internecie i kogo tylko mogłem pytałem, dlaczego jego zdaniem ten czy inny kandydat na wójta, burmistrza lub radnego wygrał albo przegrał. Ale jakoś nikt nic szczególnego mi nie powiedział, nawet jeśli był zaskoczony wynikami, bo sam głosował inaczej. Niedobrze to wróży na przyszłość, ponieważ ludzie, w tym kandydaci, przestają być aktywni, bo są coraz mniej przekonani, że od nich cokolwiek zależy w życiu publicznym. To dowód na to, że demokracja u nas nie działa tak jak trzeba, skutkiem czego była też stosunkowo niewielka frekwencja, rzadko gdzie przekraczająca 50 proc. Głosowałoby z pewnością więcej osób, gdyby nie to, że często – jak w gminie Krynki – wielu w tzw. wieku produkcyjnym wyjechało do pracy za granicą, ale wciąż figurują w polskim spisie wyborców.
W tej sytuacji większych niespodzianek nie odnotowano. Dla większości urzędujących wójtów i burmistrzów reelekcja najczęściej była tylko formalnością. W powiecie sokólskim zmieniło się tylko dwóch włodarzy – w gminach Sidra i Szudziałowo, gdzie poprzednicy nie startowali.
Jako żywo pasuje mi tu głos pewnego eksperta z Warszawy, który w dzienniku „Rzeczpospolita” nadzwyczaj trafnie zauważył, że były to nie tyle wybory samorządowe, co formalne wybory do organów samorządu. W pełni podzielam ten pogląd, mimo że dotyczył on sytuacji, do jakiej doszło przede wszystkim na poziomie województw i dużych miast. Ale też ekspert słusznie zauważył, że w tych wyborach „sprawy ważne dla lokalnych społeczności w zasadzie zostały pominięte”.
Pretendenci na włodarzy gmin i ich kandydaci na radnych w kampanii wyborczej postawili na szablonowe banery i ulotki, a nie na dyskusję o problemach, potrzebach i przyszłości swoich małych ojczyzn. Wybory przybrały zatem formę plebiscytu. Kandydaci starali się przebić siebie jak największą ilością porozwieszanych na płotach banerów. Mało kto z nich proponował nowe rozwiązania, pomysły i inicjatywy. W tym względzie na pewno wyjątkiem był mój komitet w Krynkach. Ludzie najbardziej chwalili naszą gazetę, którą w nakładzie blisko tysiąca egzemplarzy wydaliśmy tydzień przed wyborami i rozdaliśmy ją mieszkańcom gminy. – Wasza ulotka była najlepsza – powiedział mi znajomy, swego czasu gminny radny.
Rzeczywiście udało nam się opracować – z mojej inicjatywy – ładną i niezwykle poczytną jak się okazało publikację. Włożyłem w to wiele czasu i wysiłku. To nie była zwykła ulotka, lecz dwunastostronicowa gazeta z żywymi i przemyślanymi tekstami. Akcentowaliśmy w nich potrzebę zmian w samorządzie Krynek i przedstawiliśmy szereg realnych propozycji nowych działań i inicjatyw, by powstrzymać marazm i stagnację w gminie. Nikt tego nie negował, nawet ubiegająca się o reelekcję burmistrz Jolanta Gudalewska, która wybory wygrała, choć niewielką przewagą głosów, jakich zabrakło, by mogło dojść do drugiej tury.
Dlaczego zatem głosujący nie dali nam wiary? Na pewno obawy budziła nasza kandydatka na burmistrza, która – choć rodowita mieszkanka Krynek i osoba kreatywna – okazała się za mało przekonywująca. Ale spośród czterech kandydatów i tak uzyskała drugi wynik. Jako jedyna zaproponowała przeciwdziałania, aby powstrzymać gwałtowne wyludnianie się gminy. A pustoszeją nie tylko okoliczne wsie, ale też samo miasto Krynki, w zasadzie już tylko niewielkie i senne miasteczko. Tegoroczne wybory samorządowe wyraźnie pokazały, że mieszkańcy – tak rodowici, jak i przyjezdni – z tym się po prostu pogodzili. Wybrali status quo. Zwyciężyła niepewność i obawa co do zmian. A przede wszystkim brak wiary w nie. Tyle, że – z całym szacunkiem – decydowali w wyborach ludzie nie do końca świadomi odpowiedzialności za los swojej gminy, którzy w większości już tu tylko dożywają. Są to bowiem osoby przeważnie w wieku 60 plus.
Był to przejaw konserwatyzmu, zakorzenionego tu od pokoleń. W czasach pańszczyźnianych pojawienie się nowego pana w majątku również wśród chłopów budziło obawy. Poprzedniego zdążyli poznać i zżyli się z nim. Przybycie kogoś nowego zawsze wzbudzało w nich niepewność, a nawet strach.
Kwietniowe wybory pokazały wyraźnie zanikanie wśród mieszkańców poczucia wspólnoty lokalnej. Bo o jakich więzach społecznych można dziś mówić, skoro ludzie przestali się nawet odwiedzać i ze sobą rozmawiać? Kręgi znajomości zawężyły się do najbliższej rodziny i kolegów z pracy. Nawet sąsiedzi jeden drugiego dobrze nie znają. Pomijam fejsbuk i ogólnie Internet, który dla wielu stał się uzależnieniem, a nawet swego rodzaju nałogiem i złodziejem czasu. Nie takie znajomości budują przecież wspólnotę w gminie.
Ja to już nie tak, ale mój ojciec osobiście znał całe setki mieszkańców swojej gminy. Pamiętam, jak w czwartki na targu w Krynkach co rusz zatrzymywaliśmy się przy którejś furmance. Ojca znało bardzo wiele osób także dlatego, że pracował trochę jako wiejski listonosz.
Obecne zjawisko rozluźnienia więzi społecznych bezpośrednio przekłada się na zanikaniu także historycznej i wielokulturowej tożsamości naszych terenów. Można odnieść wrażenie, że większości społeczeństwa to nie obchodzi. W ulotkach kandydatów te kwestie praktycznie były pomijane. A przecież kto jak kto, ale wybrani gospodarze gmin powinni przejawiać troskę o lokalne dziedzictwo. Zresztą jest to jedno z zadań własnych samorządu. Tymczasem to bogactwo cynicznie się wykorzystuje, akcentując je we wnioskach o dofinansowanie inwestycji, zwłaszcza z funduszy unijnych, bo daje to dodatkowe punkty.
Jerzy Chmielewski
Fragment artykułu, który ukaże się w czerwcowym numerze miesięcznika „Czasopis”.
CHRYSTOS VASKRES! – VAIŚCIENNO VASKRES!
Całe wieki ludność prawosławna w naszych stronach – podobnie jak na całym obszarze dawnej historycznej Litwy – pozdrawiała się w ten właśnie sposób. Cerkiewny wariant „Christos Voskriesie – Voistino Voskriesie” upowszechnił się stosunkowo niedawno.
Te wzniosłe słowa są jednak coraz mniej zrozumiałe, tym bardziej że nie mają precyzyjnego polskojęzycznego odpowiednika. Ich tłumaczenie – drugiego członu – ma kilka wariantów. Najczęściej słyszymy „Chrystus zmartwychwstał – Naprawdę zmartwychwastał”, ale też „Prawdziwie zmartwychwstał”, „Zaprawdę zmartwychwstał” lub „Zaiste zmartwychwstał”.
W mojej rodzinnej mowie prostej, czyli w dawnym języku powszechnym przeważającej ludności Wielkiego Księstwa Litewskiego, „Vaiścienno vaskres” jest bardziej zrozumiałe. Bo słowo „vaiścienno” – od „iściny”. Ale co takiego „iścina”?
Pytanie to pada z ust Poncjusza Piłata w książce Michaiła Bułhakowa „Mistrz i Małgorzata”. W polskim przekładzie słowo „iścina” (истина) zostało przetłumaczone jako „prawda”. Oto ten fragment, gdy prokurator pyta Judei podsądnego Jeszuę Ha–Nocri (Chrystusa):
– Czemuś, włóczęgo, wzburzał umysły ludu na targowisku opowieściami o prawdzie, o której ty sam nie masz pojęcia? Cóż więc jest prawdą?
W odpowiedzi usłyszał:
– Prawdą jest to przede wszystkim, że boli cię głowa i to tak bardzo cię boli, że małodusznie rozmyślasz o śmierci…
Nie wnikając w literackie alegorie, Bułhakow w swoim dziele dotyka kwestii czegoś więcej niż prawda. W języku prostym było określenie, które sam jeszcze w Ostrowiu wielokrotnie słyszałem: „iścinnaja praŭda”. Po polsku znaczy ono „istotnie – prawda”, albo „najprawdziwsza prawda”.
Wielkanoc sprzyja rozważaniom o istocie życia, ale to przede wszystkim święto szczególnie radosne i głęboko osadzone w naszej różnorodnej i barwnej kulturze, korzeniami sięgające jeszcze czasów pogańskich.
Radość jest jednak pojęciem względnym. Podobnie jak szczęście, o którym od tysięcy lat nieustannie rozważają filozofowie. I u każdego z nich swoja teoria w zależności od czasów, w których przyszło im się żyć. Skoro mowa o radości, to warto pamiętać, że kiedyś Wielkanoc była na pewno radośniejsza niż obecnie, bo oprócz przeżyć duchowych wówczas cieszono się od święta tym, co teraz jest codziennością. A już szczególnie na wygłodniałej wsi na przednówku. Prawdziwy tego opis z naszych stron można znaleźć w wydanej ponad dziesięć lat temu barwnej książce „Obraz wsi sokólskiej połowy XIX wieku w rękopisie Adama Bućkiewicza”. Oto niewielki fragment:
Do pierwszorzędnych uroczystości należy Wielkanoc. (…) Rzadko gdzie był zapas taki, ażeby Wielkanoc nie wywołała mniejszego lub większego niedostatku, a cóż mówić o tych, co na wiosnę zielskiem ratowali się od śmierci głodowej.

Wyobrażam sobie zatem jaką zbawienną wręcz radość czuł opisany dalej chłop – parobek, któremu jego pan pan miał obowiązek na pierwszy dzień Wielkanocy podarować kawał kiełbasy tak długi, „by on odziany w kożuch i siermięgę mógł nią opasać się”. I to nie wszystko, bo „obok takiej ilości kiełbasy żądał pół prosiaka pieczonego (…), musiano mu dać 15 jaj gotowanych na twardo, chleba pół bochenka i placka dosyć dużego – przy tem wódki kwaterkę, a nawet pół kwarty i piwa dzbanek pół-garncowy”.
Obecnie na stole wielkanocnym mamy o wiele większe rarytasy, może tylko oprócz owego pół pieczonego prosiaka, na co wszak może sobie pozwolić każda przeciętna rodzina, tylko że nie ma teraz takiego zwyczaju. Co prawda smaki nie są takie jak dawniej, ale to i tak za mało, by dorównać ogromnej radości, jaką naszym przodkom przysparzało wielkanocne jadło.
Uciechy co niemiara dawniej miała wówczas szczególnie dziatwa. Najmłodsi wyczekiwali drugiego dnia Wielkanocy, kiedy z wałaczonnym przychodzili do nich chrzestni z podarkami, w tym obowiązkowo kilkoma ufarbowanymi w cebulniaku jajkami. Ile później radości dawało bicie się nimi z rówieśnikami! To również bardzo stary zwyczaj. Adam Bućkiewicz także go zapisał:
Wiemy, że w jaju są dwa końce, jeden nieco zaostrzony i ten się nazywa „nosek”, a drugi koniec spłaszczony nieco, zowie się „piętką”. Wzywający do bitwy każe wezwanemu trzymać w garści jajo wystawiając nosek i uderza swoim noskiem, którego jajo pęknie, musi obrócić piętką. Wygrana zależy na zbiciu jaja u noska i u piętki. Wówczas z ocalonym jajem dzieciak zabiera jajo pobite w obu końcach…
Z okazji Vialikadnia życzę zatem prawdziwie paschalnej radości oraz wszelkiej dobroci, nadziei i otuchy na następne dni i miesiące.
Jerzy Chmielewski
Wesołego Alleluja!
„Na Gloria uderzono we wszystkie dzwony, całą siłą zagrzmiały organy, rozległo się radosne Alleluja. We dworach już dziś po południu spożywają świąteczne jadło, ale nie na wsi. Tradycja nakazuje, aby razhawieć po rezurekcji. Tak było od niepamiętnych czasów”.
Jest to fragment książki „Słońce na miedzy” Józefa Rybińskiego, wydanej w 1981 r. i potem dwukrotnie wznawianej. Autor urodził się w 1912 r. we wsi Saczkowce koło Kuźnicy. Był dziennikarzem i publicystą. Najpierw – pod koniec lat pięćdziesiątych – pracował w redakcji tygodnika „Niwa”, przyjaźnił się z Sokratem Janowiczem. Koledze z Krynek robił zdjęcia na jego ślubie w soborze św. Mikołaja w Białymstoku. Potem został publicystą i fotoreporterem wydawanego w Olsztynie ogólnopolskiego tygodnika ilustrowanego „Panorama Północy”. Kiedy przeszedł na emeryturę spisał nadzwyczaj urokliwe, ciepłe, sentymentalne wspomnienia z czasów dzieciństwa. Malowniczo przedstawił w nich także zwyczaje, obrzędy i tradycje z rodzinnej miejscowości, typowe dla całej Sokólszczyzny. Dodatkowego smaku dodał, używając nader często słów, a nieraz całych zdań, w języku prostym, którym niemal wszyscy mieszkańcy w tych stronach rozmawiali. Tak prawosławni jak i będący w większości katolicy.
W książce tej są też piękne opisy, barwnie przedstawiające, jak ponad sto lat temu obchodzono u nas święta katolickie, w tym Wielkanoc. Był wówczas zwyczaj, że w poranek wielkanocny po procesji starano się jak najszybciej wrócić furmankami do domu. Zapamiętał to Józef Rybiński i opisał w swej znakomitej książce „Słońce na miedzy”:
„Po rezurekcji wszyscy tłumnie walą do wyjścia, a następnie, jak tylko mogą, śpieszą do domów. Ludzie, którzy przecież tak dbają o konie, teraz poganiają je bez miłosierdzia, aby przynajmniej wśród pierwszych znaleźć się we wsi. Ma to zapewnić, proporcjonalnie do kolejności przybycia, dobrobyt i powodzenie w drużynie i żywinie aż do następnej Wielkanocy”.
Wiem, że w wielkanocny poranek śpieszono do domów z kościoła w moich Krynkach, jeszcze 40-50 lat temu…
Wesołego Alleluja!
Jerzy Chmielewski